Info

avatar Blog ten rowerowy prowadzi offensivetomato z miasta Mszczonów. Mam przejechane 63348.35 kilometrów w tym 78.89 w terenie. Jeżdżę ze średnią prędkością 23.91 km/h i się wcale nie chwalęę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy offensivetomato.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

BBT 2012

Dystans całkowity:1039.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:02:26
Średnia prędkość:12.78 km/h
Maksymalna prędkość:29.95 km/h
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:207.82 km i 1h 13m
Więcej statystyk
  • DST 12.06km
  • Czas 00:43
  • VAVG 16.83km/h
  • VMAX 29.95km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Powrót.

Środa, 29 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 0

Żyrardów - Mszczonów.

Kategoria [ 1-50 ], BBT 2012, Kross


Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Dzień Trzeci.

Poniedziałek, 27 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 4

Obudzony wcale nie czuję jakbym spał dwie godziny, ba jestem przekonany że ktoś sobie żarty robi i budzi mnie zaraz po tym jak się położyłem. Zegarek jednak nie ma litości i mówi że trzeba się zbierać. Ruszamy parę minut po 2 w nocy. Jest mokro, pada delikatny deszcz, ale jedzie się całkiem nieźle, sen spełnił jednak swoją funkcję. Sprawnie przebijamy się przez Ostrowiec Świętokrzyski gdzie już chyba od 2 lat są poustawiane jakieś objazdy, dalej przez Opatów i za skrętem w Lipniku zaczynamy pomału wypatrywać mostu na Wiśle.

Czuć już wyraźnie pofałdowany teren jednak nie to jest problemem, gorszy jest ruch na 9, jazda szybko zaczyna przypominać koszmar. Pędzące tiry wyprzedzają nas na gazetę, a wcale nie lepiej zachowują się samochody osobowe. Do Nowej Dęby docieramy już z kilkoma sytuacjami na koncie po których normalnie darowałbym sobie dalszą jazdę. Tu dostajemy pyszną zupę no i ruszamy, byle szybciej zjechać z 9. Dalej jedziemy bardzo spokojnie, staramy się trzymać jak najbliżej prawej strony jezdni. Kilka razy próbowałem jechać tak żeby auto nie mogło mnie wyprzedzić, musiało zwolnić i poczekać aż będzie miało miejsce, jednak skończyło się to otrąbieniem. Szczęśliwie docieramy do Rzeszowa i tu o dziwo nie mamy większych problemów z przebiciem się przez miasto. Na punkcie Pod Skrzydłami siadamy na chwilę, atmosfera jest już nieco luźniejsza bo wiemy że spokojnie damy radę zmieścić się w czasie, pijemy kawę, herbatę i wpychamy w siebie słodkie bułki. Za chwilę wpada WuJekG i mówi że już mu na czasie nie zależy, ale leci dalej bo w końcu nie jest nudno i płasko, a Leszek z kolei przyznaje, że obawia się trochę dalszej drogi bo nigdy wcześniej nie jeździł po górach !.

Przed Domaradzem ma przedsmak tego co go czeka i nie jest zachwycony :). Trochę dalej, przy zjeździe z 9 dopada nas niezła ulewa i znów jestem cały mokry. Dodatkowo łańcuch zaczyna rzęzić a nie mam ze sobą żadnego smaru. Na szczęście do Starej Wsi pod Brzozowem jest niedaleko i mam nadzieję podreperować tam trochę i siebie i rower.

Na punkcie w remizie meldujemy się około 14:00. Tu pełen wypas, pyszny żurek, znów herbata, kawa, kanapki i masa słodkości. Ponownie spotykam Beatę od której pożyczam smar, Grzegorza walczącego z sennością i Wojciecha Kiełba, który już bez sakwy leci na metę. Pomału wypogadza się, zaczyna wychodzić słońce, wiatr jest dość silny, ale wieje centralnie w plecy więc wyruszamy pełni entuzjazmu.

Wjazd w Bieszczady mamy magiczny, widoki cieszą do tego stopnia że na zjazdach hamuję. Osobiście ten moment w całym maratonie wspominam najlepiej, dla kogoś kto lubi góry a mieszka w centralnej Polsce, największą nagrodą po pokonaniu tylu setek kilometrów jest właśnie ich widok. Po Sanoku trochę pokrążyliśmy żeby w końcu trafić na odpowiednią drogę, a przed Leskiem zaliczamy serpentyny, których już nie sposób nie odczuć i powoli, pomału docieramy do punktu w Ustrzykach Dolnych. Jest to zdecydowanie najsłabszy punkt na całej trasie, rozumiem że to prawie koniec, jednak przydałoby się tu coś więcej niż woda i pomarańcze. Na szczęście mam w bagażniku jeszcze jakiś zapas kalorii więc tylko uzupełniam bidony i jedziemy dalej.

Nie ma co ukrywać, jedzie się ciężko i to do tego stopnia, że przed Lutowiskami dwa razy zdarza nam się schodzić z rowerów. Daję przede wszystkim trochę odpocząć tyłkowi, który już zaczyna coraz dobitniej dopominać się o dłuższą przerwę. Mozolną jazdę cały czas umila zachód słońca i przepiękne krajobrazy. Przez Lutowiska jedziemy już o zmroku. Dalej zaczyna się delikatna górka, na której wyszukuję osławionej jeszcze w Świnoujściu tabliczki „Ustrzyki Górne 14” o której istnieniu Leszek nie ma zielonego pojęcia. Jak ją w końcu mijamy to nasłuchuję narzekań kolegi. Do samych Ustrzyk Górnych lecimy już w niezłym tempie, z jednej strony pomaga sam fakt tego że to już koniec, z drugiej wiejący w plecy wiatr. Na mecie jestem o 21:04 co daje w sumie 60:11 jazdy brutto i 77 miejsce, ale mi w zupełności wystarcza fakt, że po prostu dojechałem. Prawie udało mi się zejść poniżej 60 godzin o czym nawet nie marzyłem przed startem, będzie co bić w przyszłości :).

PODSUMOWANIE

Organizacja maratonu jest na naprawdę wysokim poziomie. Na punktach, oprócz ostatniego, nie brakowało praktycznie niczego i w zasadzie można było przejechać całość zaopatrując się w większości na nich. Uciążliwe jednak było ich rozmieszczenie, szczególnie na pierwszej połowie trasy, odcinki prawie 100 km dawały nieźle w kość przy gorszej pogodzie. Kiepsko wypadła też sprawa z monitorowaniem zawodników, jak się później dowiedziałem przez dłuższą część trasy ludzie kompletnie nie wiedzieli gdzie jestem, a mi szybko przeszła chęć na włączanie telefonu i zaznaczanie swojej pozycji, już nie wspominając o pisaniu wiadomości na blipie. Jadąc po prostu chciałem skupić się na jeździe, a jak się zatrzymywałem to wolałem posiedzieć i chwilę odpocząć, tym bardziej że trasa jest naprawdę mordercza. Miałem nadzieję że dane z punktów będą chociaż w miarę szybko trafiały do sieci, jednak dopiero we Wsoli pani przy mnie, na tablecie, zaznaczyła gdzie faktycznie jestem.

Na mecie słyszałem też głosy że nie wszystkim pasowało to że ktoś tam miał swój własny wóz techniczny czy że czołówkę przez Rzeszów przeprowadziła policja. Czy miało to wpływ na wynik końcowy ?, nie wiem, pewnie mogło mieć, mi osobiście to nie przeszkadza, przynajmniej teraz. Ja jechałem dla siebie i jestem zadowolony że się udało, chociaż też ktoś może mi zarzucić że miałem łatwiej bo po drodze skorzystałem ze swojego mieszkania.

Mimo wszystko organizatorom należy pogratulować, że udaje im się już 7 raz z rzędu zgrać wszystko w takim czasie i na takim dystansie. Z tego co słyszałem o podobnych maratonach w innych krajach, to my na BBT na punktach jesteśmy rozpieszczani. Tam, zupa czy choćby gorąca herbata wliczona w koszty wpisowego to luksus.

No i trzeba też pochwalić atmosferę panującą nie tylko między samymi zawodnikami, ale też zawodnikami i ludźmi będącymi na punktach. Nie spotkałem się ani razu z brakiem życzliwości, nawet ze strony osób nie będących bezpośrednio zaangażowanymi w maraton. Do zobaczenia za 2 lata.

Myślałem że mam dobrze ustawiony licznik jednak ten wskazał coś za duży dystans. Trochę błądziłem, fakt, ale na pewno nie aż tyle. Dlatego w statystykach wpisuję po prostu 1008 a niżej zamieszczam dane z licznika:

TRIP DIST: 1059,5
TRIP TIME: 44:34
AVG SPEED 23,77
MAX SPEED: 54,47

Forumowa ekipa na mecie © offensivetomato


Od lewej:
Robert!; Vagabond;
Rdklstr
Yoshko;
Waxmund;
Offensive_Tomato
Wilk



Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Dzień Drugi.

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 0

Generalnie jest kiepsko. Czuję zupełny brak motywacji do dalszej jazdy, pada, zimno co prawda nie jest, ale kompletnie przemoczony nie jestem w stanie jechać szybciej jak 20 km/h. Czuję że mam ciężkie nogi, a rower dwa razy cięższy niż przed startem. Zaczynam zastanawiać się czy w ogóle dobrze zrobiłem że wystartowałem, coś czułem że moją granicą jest 500km, w końcu długie dystanse zacząłem jeździć dopiero rok temu. No czarnych myśli w głowie coraz więcej, psychika zaczyna poważnie siadać. Zaczynam głośno marudzić.

Jadąc jak zombie zatrzymujemy się na chwile na przystanku gdzie spotykamy odpoczywającego zawodnika solo. Okazuje się że panowie znają się od lat a solista jest tym, który także tydzień temu jechał maraton we Włoszech. Grzegorz Buraczyński nr. 55 i Stanisław Piórkowski nr. 14 , bo o nich mowa, są tak śpiący że wystarczy tylko że zamkną oczy i już chrapią. No więc siedzimy tak na przystanku, ja z zamkniętymi oczami, oni śpią jak zabici. Po chwili zrywają się i jak gdyby nigdy nic zbierają się do dalszej jazdy. Mi to idzie zdecydowanie oporniej. Piórkowski widząc to stara się przemówić mi nieco do rozsądku. Wiara jakby nieco wraca, ale jest jeszcze kawał drogi do zrobienia. Do Gąbina jedzie nam się naprawdę ciężko, deszcz nie przestaje padać, przejeżdżające obok samochody oblewają nas wodą z kałuż, zaczynam też martwić się o rzeczy w bagażniku, który pomału przemaka. Miałem informować znajomych gdzie jestem, miałem pisać na blipie i zamieszczać tam zdjęcia, ale jazda w takich warunkach odebrała mi skutecznie na to ochotę.

W Gąbinie jesteśmy po 10. Tu po raz kolejny dogania nas Wojciech Kiełb, który z wielką sakwą solo jedzie cały dystans. Ratuje on przemoczonego kompletnie Grzegorza suchymi spodenkami, ja też planuję przebrać się w coś suchego ale dopiero w domu. Pomału przestaje padać, wraca też chęć do dalszej jazdy. Prędkość co prawda dalej marna, ale przynajmniej kryzys minął. Dodatkowym plusem jest też to, że od tej pory droga już nie jest przeszkodą. Tą, aż do mety mam niemalże w małym palcu. Dużą część już wcześniej jechałem, a za Rzeszowem nawigacja jest bardzo łatwa. Tak więc w Gąbinie nie siedzę za długo i startuję dalej już sam. Zaraz za PK ponownie spotykam Daniela Śmieję, który walczy z chyba 4 już kapciem. Daje mu kilka łatek, klej i jadę dalej. Bez problemu docieram do Sochaczewa i wyjeżdżam na doskonale znaną trasę nr.50. Jest Niedziela więc ruchu nie ma za dużego. Na punkcie w Żyrardowie także nie jestem długo, podbijam książeczkę, składam podpis i cisnę dalej. We Mszczonowie robię coś co mi większość odradzała, jadę do domu.

W domu za dużo staram się nie myśleć. Biorę szybki prysznic, jem porządny, ciepły obiad i robię porządek z rzeczami w bagażniku. Odpisuję na smsy, sprawdzam do której mam otwarte kolejne punkty kontrolne i zanim mi się odechce dalszej jazdy uciekam. Spędzam tu niecałą godzinę. Z domu wyjeżdża zupełnie inny człowiek. Mimo że nie odpoczywałem w ogóle czuję się super. Pogoda zaczyna dopisywać, ruszam w niezłym tempie na Grójec. Po drodze jest kilka delikatnych pagóreczków, ale nie robią mi one większych problemów. Prędkość cały czas utrzymuje na przyzwoitym poziomie 27 – 30km/h. Za Grójcem odbijam na drogą do Przybyszewa, gdzie przed samą wioską doganiam Stanisława Piekarskiego, później Białobrzegi i po 18 melduję się na punkcie we Wsoli. Tu spotykam Leszka Mielczarka, który odstawił mnie na początku trasy. Jest on bardziej zdziwiony moją obecnością jak ja jego. Odpoczywamy chwilę na punkcie, jedząc dochodzimy do wniosku że wypadało by się przespać, ale dopiero w Iłży. Przed wyjazdem mechanik zajmuje się jeszcze moim sprzętem, który pomału zaczął się buntować.

Na nocleg w Iłży docieramy przed 22. Trochę czasu zajmuje nam przebicie się przez Radom gdzie szukamy bankomatu i trafiamy na jakiś festyn. Za miastem tak się rozpędzamy że mijamy zajazd Viking i musimy się wracać kawałek. Nikt nam też nie powiedział że Viking już nie nazywa się Viking. Na miejscu robię sobie najdłuższy odpoczynek na trasie. Ponownie jem porządny obiad, biorę prysznic i pozwalam sobie na 2 godziny snu w całkiem niezłych warunkach. Niby nie czuję się senny ale zasypiam od razu, nie pamiętam nawet jak położyłem głowę na poduszce.

Kategoria [201-300], BBT 2012, Kross


Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Dzień Pierwszy.

Sobota, 25 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 0

W nocy spałem w sumie może 4 godziny, no nie ma co ukrywać że żółtodziób się stresuje. Dodatkowo dwa razy skutecznie budził mnie alarm w samochodzie zaparkowanym bezpośrednio pod oknem, do tego stopnia że o 5 nad ranem nie jestem już w stanie zmrużyć oczu. W końcu wstaję, biorę szybki prysznic i wskakuję w rowerowe ciuchy. Spokojnie jem śniadanie, przygotowane dla mnie i Danki przez Różę, pakuję resztę bagaży i wyruszam na prom. Pogoda jest niezła, kropi co prawda, ale najważniejsze że nie jest gorąco. Na promie uśmiechamy się, robimy zdjęcia, podpisujemy listę i ruszamy na start ostry.

Tu dowiaduję się że muszę przepiąć numer startowy z kasku na kurtkę bo inaczej sędzia mnie nie puści na starcie. Jestem niesłychanie zachwycony, przy tej pogodzie będę musiał go ciągle przepinać, ale robię co mi każą. Startuję w przedostatniej grupie razem z min. Yoshko, Robertem oraz Leszkiem Mielczarkiem – znajomym z Radlina.

Ruszamy o 8:45, pierwsze kilometry pod delikatny wiatr idą w niezłym jak na mnie tempie, 30 – 35 km/h. Na rondzie mijamy zawodników walczących już z jakąś awarią, a dalej przed Dargobądzem zgodnie z zakazem jazdy prosto zjeżdżamy na boczną drogę i decydujemy się trochę zwolnić, do 27 – 28 km/h. Niedługo po tym mija nas spora grupa w której wypatruję Dankę. Próbujemy dołączyć się do nich, niestety jest nas za dużo. Ja, Robert i Yoshko zostajemy nieco z tyłu, jedziemy już wolniej, nie przekraczamy 30 km/h, ale wciąż nie tracimy z oczu grupy przed nami. Przed Wysoką Kamienną musimy się zatrzymać. Opuszczony szlaban przetrzymuje nas dobre 5 minut i od tej pory aż do pierwszego PK w Płotach jedziemy już tylko w swoim towarzystwie.

W Płotach jesteśmy o 11:30 i jak to zazwyczaj bywa na pierwszym PK zabawiamy tam niedługo. Zaraz za nami dociera WujekG, zamieniamy kilka słów, podbijamy książeczki, składamy podpisy, napełniamy bidony i ruszamy dalej, tym razem w towarzystwie dwóch innych kolarzy. Tempo dalej raczej spokojne, chociaż zdarza nam się przyśpieszać. Męczy mnie powoli taka szarpana jazda, zaczynam zastanawiać się czy nie odpuścić i nie jechać swoim tempem, nawet sam. Przed Drawskiem Pomorskim dogania nas grupa, która została spowolniona przez wcześniej wspomnianą awarię. Jadą całkiem szybko, momentami 40 km/h i każdy z nas stara się złapać jakieś koło. Utrzymanie się za nimi sprawia mi spore trudności, dodatkowo zaczyna się pagórkowaty teren. Na drugi PK docieram już nieźle zmęczony. Tu po raz pierwszy doganiam Beatę Tulimowską która śmieje się ze mnie że Danka mnie wyprzedziła :). Staram się coś zjeść, napić jak najwięcej i dowiaduję się że za chwilę ruszamy. Wchodząc na rower widzę że Yoshko postanawia zostać na nieco dłużej i mówi że od tej pory będzie jechał już wolniej, tu na trasie widzieliśmy się po raz ostatni.

Ja dalej cisnę ambitnie, jak głupi gnam za grupą i niestety płacę za to po około 20 km. Odcina mi prąd i muszę zwolnić co oznacza że zostaję sam już na 150 kilometrze trasy. Zatrzymuję się na chwilę na najbliższej stacji benzynowej, uzupełniam bidony, biorę coś słodkiego do kieszeni i ruszam, ale już spokojniej, swoim tempem.

Tym sposobem bez problemu już docieram do Kalisza Pomorskiego gdzie odbijam na trasę nr. 10 na Bydgoszcz. Pomału wracają mi siły, w końcu jedzie się dobrze, pogoda dopisuje. Mijam Wałcz i niestety też skręt na Skrzatusz. Zawraca mnie dopiero zawodnik SOLO, który podobnie jak ja pojechał prosto.

Do samej Piły docieram około godziny 18:30. Przy wjeździe do miasta na przystanku spotykam zawodnika nr. 3 – Daniela Śmieję, który dopiero co zebrał się po tym jak został potrącony przez samochód. Trochę poobijany i poobcierany, ale przede wszystkim zły na całą sytuację wsiada na rower i jedzie dalej. Z tego co zdążyłem usłyszeć to jakiś kretyn próbował wymusić pierwszeństwo.

Na PK w Pile spotykam już tylko zawodników jadących SOLO, a więc samotnej jazdy ciąg dalszy. Powoli zaczynam zastanawiać się nad czasem, mam wrażenie że robi się z nim trochę krucho, dlatego postanawiam do Bydgoszczy ruszyć niemalże od razu, tam ewentualnie zrobić sobie dłuższą przerwę.

Przez dłuższy czas za Piłą nie widziałem żadnego zawodnika, dopiero przy okazji jazdy przez miasteczko Wyrzysk zaczynam pomału doganiać innych solistów. Jednego wyprzedzam, ale drugiego, jadącego przede mną wolę zostawić sobie z przodu, tak na wszelki wypadek. Przy tej okazji mam próbkę jazdy w kat. solo. Niby jedziemy w przepisowej odległości, jednak czuję się zdecydowanie raźniej niż wcześniej jadąc sam. Niby nie rozmawiamy, ale już sama obecność drugiego zawodnika odpowiednio mnie nastraja do dalszej jazdy. Jest ciężej, ale obecność drugiego zawodnika nawet 100 m dalej wystarczy żeby nakręcić się wzajemnie. I tak nakręcając się przed Bydgoszczą wyprzedzam drugiego solistę i na punkcie melduję się o lekko przed 22:00.

Tam postanawiam trochę posiedzieć. Biorę prysznic, jem całkiem porządny obiad i kładę się na chwilę, ale nie zasypiam, daje tylko plecom odpocząć. Wśród zawodników widzę bardzo mało entuzjazmu do dalszej jazdy, jeden idzie spać, następna trójka zastanawia się nad tym samym, ktoś śpi w knajpie na siedząco. No nic, dalej trzeba będzie jechać już naprawdę samemu i to odcinek którego obawiałem się najbardziej, między Bydgoszczą a Włocławkiem. Po chwili dostrzegam jednak kogoś zbierającego się do dalszej jazdy. Tak poznaję Sławomira Fritza ;), zaprawionego BBTourowca, uczestnika już chyba z pięciu edycji, tylko z frekwencją na mecie, jak sam przyznał, bywało różnie.

Sławek oczywiście trasę zna bardzo dobrze i nie widzi problemu żebym mu potowarzyszył, oczywiście trzymając się w przepisowej odległości. No więc ruszamy, drogę mamy niemalże pustą, jedzie się bardzo dobrze, idealnie widać światła zawodnika przede mną więc o jakimkolwiek zgubieniu go nie ma mowy. Niestety niedługo po starcie zaczyna psuć się pogoda. Z oddali widać nadchodzącą burzę, po dłuższej chwili pojawia się także deszcz przed którym udaje nam się uciec na stację benzynową. Dosłownie zaraz po tym jak zjechaliśmy rozpadało się na dobre, na jezdni pojawiły się spore ilości wody i już wiedziałem że suchą stopą maratonu na pewno nie ukończę. Po około 15 minutach postoju ruszamy dalej. Deszcz pada cały czas, już nie leje, ale i tak czuję jak z kilometra na kilometr staję się coraz bardziej mokry. Z jednej strony jest to demotywujące z drugiej jednak pomogło na senność, która ogarniała mnie coraz bardziej. W drodze Sławek zatrzymuje się jeszcze kilka razy w zasadzie bez celu, ot tak żeby zejść z roweru, co wybija mnie trochę z jazdy. Nie przeszkadza mi to w sumie, ale też nie widzę większego w tym sensu, po prostu moim zdaniem lepiej dotrzeć do punktu i tam sobie ewentualnie dłużej posiedzieć.

Do Torunia docieramy przed 4 rano. Zaskoczony jestem jak dobrze przygotowany jest ten punkt. Przed startem wszyscy chwalili Włocławek i myślałem żeby tam zabawić dłużej jednak teraz już wiem że i z Torunia będzie ciężko wyjechać ;). Najadam się porządnie, uzupełniam bidony i kładę się chwilę na ławce. Z tego co widzę Sławek nie pali się żeby stąd szybko ruszać, mam wrażenie że wszyscy go tu znają, ktoś tam nawet mówi do niego wujku. Na punkcie oprócz nas odpoczywa jeszcze kilku innych zawodników. W oczy rzucają mi się szczególnie dwaj, z czego widzę że jeden z nr. 55, jedzie w kat. OPEN.

Z Torunia startuję czując już wyraźnie pierwsze oznaki zmęczenia. Mój dotychczasowy towarzysz rusza oczywiście ze mną, ale tak jak wcześniej, ma zamiar zatrzymywać się co jakiś czas no i chciałby czasami jechać nieco wolniej, co mi nie do końca pasuje, ale uprzedza mnie że jak nie chcę to nie muszę na niego czekać. Na początku jeszcze oglądałem się i czekałem, jednak w momencie gdy wyprzedził mnie widziany wcześniej na punkcie zawodnik nr. 55, siadłem mu na koło i ruszyłem za nim. Ten trochę zdziwił się towarzystwem i na początku wydawał się być nieco niemiły jednak później dopiero zauważyłem że ten człowiek jest po prostu zmęczony. Okazało się że on i jego kolega, jadący z przodu SOLO, wrócili w tygodniu przed startem w BBTour z innego maratonu – 1001 Milia Italia i w zasadzie oprócz wyszykowania rowerów na szybko nie zdążyli w ogóle odpocząć.

Mając w końcu z kim pogadać senność trochę nam odpuszcza, a już skutecznie przepędza ją ulewa która łapie nas przed Włocławkiem. Droga do samego miasta nie jest już aż tak tragiczna jak słyszałem jednak nie będę jej miło wspominał. Kompletnie przemoczony docieram do PK i nie mam w ogóle chęci jechać dalej. Trochę stawiają mnie na nogi ludzie z punktu, częstują ciepłą herbatą i czymś ciepłym do jedzenia, jednak zaczynam obawiać się coraz bardziej jazdy przez rodzinny Mszczonów. Czuję że jakbym był tam teraz, to było by po maratonie. Jeszcze dobija mnie facet, który mówi że zostało nam jeszcze 600 km, na pewno nie to chciałem teraz usłyszeć :). Siadam na leżance z czymś ciepłym do picia, przykrywam się kocem i zamykam oczy. Nie śpię, słyszę wszystko dookoła, jak pada, jak grzmi, ale piętnaście minut tak spędzonych mija strasznie szybko. W końcu zrywam się i widząc ze 55 ma zamiar ruszać, jadę za nim. Za Włocławkiem mija mi pierwsza doba maratonu, a ja myślę już tylko o własnym mieszkaniu.



  • DST 19.05km
  • Czas 01:43
  • VAVG 11.10km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Dojazd + Przed Startem

Piątek, 24 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 0

Do Świnoujścia wyruszam w czwartek, udaje mi się wyrwać dzień więcej urlopu niż początkowo zakładałem. Plan mam prosty, w piątek wypocząć i przede wszystkim zobaczyć morze, nad którym nie byłem z 7 lat.

Już na Centralnym w Warszawie okazuje się że nie będę jechał sam – spotykam zawodniczkę Dankę Blank ze wsparciem w postaci koleżanki Róży. Dostajemy super wagon na rowery z masą miejsca w środku, w pociągach IR to chyba rzadkość. W środku spotykamy dwóch chłopaków jadących z rowerami poziomymi na zlot do Szczecina. Oczywiście znają Tomasza Kazińskiego, który jako pierwszy planuje pokonać trasę BBT na swojej poziomej maszynie. Na Zachodnim dołącza do nas jeszcze rowerzysta wracający z dwutygodniowej wyprawy po Gruzji. Tematów nie brakuje. Podczas rozmów dowiaduję się, że świeżo poznane koleżanki mają tej nocy jedno wolne łóżko w pokoju z którego jak chcę mogę skorzystać. No nie mogło się lepiej zacząć ;).

W Kutnie dobija do nas silna osobowo grupa z Włocławka. Od razu poznaję Marka Stolarskiego i Beatę Tulimowską. Ci z kolei szybko orientują się że my jedziemy na tą samą imprezę wiec zaczynają się rozmowy i BBTourowe opowieści. Droga do Poznania w takim towarzystwie upływa bardzo szybko, tam niestety nasz super rowerowy wagon musi zostać odczepiony bo ma niesprawne hamulce, a my z całym sprzętem musimy poupychać się po przedziałach. Na szczęście w pociągu nie ma dużo ludzi, a dalsza część podróży mija już spokojnie. Wieczorem zaliczamy jeszcze knajpę i porządny obiad. Spać kładziemy się o przyzwoitej godzinie, przynajmniej ja i dziewczyny ;).

W piątek pierwszego z forumowej ekipy spotykam nieogolonego Waxmunda. Walczymy z jego telefonem na którym jest problem z instalacją Trackmate. Poddajemy się po kilku nieudanych próbach i telefon ostatecznie ląduje w punkcie GSM.
Tego dnia krążę też trochę po Świnoujściu za bateriami i innymi zakupami. Nie podoba mi się jak pracuje mi napęd. Coś w nim czasami strzela, rzęzi, śmieją się ze mnie że mi psychika już siada i wymyślam problemy. Może faktycznie tylko mi się wydaje, przed wyjazdem założyłem nowy łańcuch, kasetę i niby powinno być wszystko OK. Dla spokoju od razu pakuję do bagażnika kilka spinek, skuwacz i zapasowy łańcuch. Wymyślamy też niezawodny sposób mocowania czołówki do kasku na taśmę izolacyjną ;).

Po obiedzie przychodzi pora zapisów, gdzie spotykam się zresztą forumowej grupy, i czas odprawy. Tam, oprócz kilku telefonów i tego że przed Zajazdem pod skrzydłami nie ma już samolotu, nie dowiaduję się praktycznie nic ciekawego. Jest niby omawianie trasy jednak po tym wszystkim mam większy mętlik w głowie niż miałem wcześniej. Aha, w następnej edycji każdy zawodnik będzie musiał być obowiązkowo wyposażony w kamizelkę odblaskową :) . Wieczorem z Robertem, Waxmundem i Transatlantykiem robimy jeszcze integracyjne piwo, a WuJekG sprzedaje mi ciekawy patent na kryzys z wykorzystaniem coli i kawy 3w1 ;).

Kategoria [ 1-50 ], BBT 2012, Kross