Info

avatar Blog ten rowerowy prowadzi offensivetomato z miasta Mszczonów. Mam przejechane 63348.35 kilometrów w tym 78.89 w terenie. Jeżdżę ze średnią prędkością 23.91 km/h i się wcale nie chwalęę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy offensivetomato.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

V Śląski Maraton Rowerowy

Dystans całkowity:536.87 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:22:23
Średnia prędkość:23.99 km/h
Maksymalna prędkość:62.46 km/h
Suma podjazdów:3749 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:268.44 km i 11h 11m
Więcej statystyk
  • DST 78.05km
  • Czas 03:59
  • VAVG 19.59km/h
  • VMAX 44.10km/h
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dojazdy

Piątek, 17 czerwca 2016 · dodano: 20.06.2016 | Komentarze 0

Mielec - Dębica, po Mszanie, trochę po okolicach.


  • DST 458.82km
  • Czas 18:24
  • VAVG 24.94km/h
  • VMAX 62.46km/h
  • Podjazdy 3749m
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

V Śląski Maraton Rowerowy

Niedziela, 29 czerwca 2014 · dodano: 03.07.2014 | Komentarze 3


Po ubiegłorocznym IV Śląskim Maratonie Rowerowym skutecznie wybiłem sobie z głowy opcję pokonania 600km w 24h i utwierdziłem w tym co już wcześniej przypuszczałem, że moją granicą jest 500km w ciągu doby i raczej to szybko nie ulegnie zmianie. W tym roku postanowiłem więc skupić się na dwóch startach, na Maratonie Podróżnika – 500km/24h oraz V Śląskim Maratonie Rowerowym – 450km/24h (oczywiście nie licząc BBT). Ponieważ ten pierwszy nie bardzo mi wyszedł (problemy ze sprzętem) postanowiłem dobrze przygotować sprzęt do drugiego.

Dwa dni przed wyjazdem zauważam problem z tylną oponą - jest uszkodzona przy obręczy i w zasadzie nadaje się do wymiany. Na szybko zakupuje więc nowe – wybór padł na zachwalane Continental Grand Prix 4000S. Na tym jednak problemów nie koniec, za nic nie mogłem założyć nowych opon na obręcz. Po około godzinnej walce jedynie połamałem wszystkie swoje łyżki i nic, dopiero po telefonie do kumpla dowiedziałem się że dopóki nie sprawię łyżek z prawdziwego zdarzenia to mogę „pomarzyć”. Na uszkodzonej oponie dotaczam się jakoś do Warszawy, kupuję „porządne” łyżki i z ich pomocą opony niemalże same wskakują na swoje miejsce. Nowe oponki, nowe dętki, wszystko powinno być ok.


Do samego Radlina docieram dzień przed startem. Nocleg wynajmuję w tym samym miejscu co rok i dwa lata temu, tylko że tym razem na mieszaniu jestem sam. Na miejscu odpoczywam w najlepsze, śpię rewelacyjnie, początek następnego dnia mam leniwy, jem śniadanie i znów idę spać. O 14 jadę na start, spotykam Andrzeja, Waxmunda i Rabarbara, z Andrzejem idziemy pogadać czy mogę odstąpić mu swoje miejsce w drugiej grupie. Zgodnie z oczekiwaniami organizatorzy kręcą nosem więc zostajemy przy tych grupach które nam zostały przypisanei odbieramy swoje pakiety startowe. Wracam na mieszkanie, zakładam rowerowe ciuchy i lecę z powrotem na start.


Tu coraz więcej ludzi, znajome twarze, w tłumie wypatruję Leszka, znajomego z którym współpracowałem na obu moich dotychczasowych startach w Radlinie, razem także jechaliśmy ostatni BBT, gadamy więc dłuższą chwile i idziemy na odprawę. Na niej zgodnie z oczekiwaniami praktycznych informacji tyle co kot napłakał, wprowadzono więcej zamętu w głowach i trochę śmiechu, ktoś wspomina o jakiś skrótach którymi można jechać, organizatorzy oczywiście nie byliby sobą gdyby nie zmodyfikowali nieco trasy. Po odprawie robimy jeszcze rundkę honorową po Radlinie i jedziemy na start.


Przed wyruszeniem na pierwsze okrążenie trochę zaczyna nas straszyć pogoda, widać coraz ciemniejsze chmury nad Radlinem, coraz głośniej słychać o gorszych prognozach, o deszczu, przeciwnym wietrze i upale w dniu następnym. Ponieważ start przewidziano na 17:30 od razu zaopatruję się w nogawki a do tylnej kieszonki koszulki zwijam kurtkę przeciwdeszczową.


Ruszam o 17:35, początek to dość żwawa jazda w grupce. Do zjazdu na Wiślankę jadę w towarzystwie kilku osób, ale nie znam nikogo. Z nieba zaczynają lecieć pierwsze krople deszczu, chmura jednak nas omija i dalej lecimy po suchej ulicy. Perfidnie wiozę się na kole nie wychodząc na zmiany, szczególnie na Wiślance gdzie czołowy wiatr już można nieco odczuć. Pomału doganiają nas inne osoby, grupki, w pewnym momencie jedzie razem z 25 osób. Szybko jednak taki peletonik zaczyna się rwać, jedni przyspieszają, inni jadą trochę wolniej, ja oczywiście zostaję z tymi drugimi. Po minięciu zwężenia na jezdni nagle wszyscy zaczynają skręcać w lewo, patrze na ślad, a ten mówi żeby jechać prosto, pewnie to ten skrót o którym była mowa na odprawie więc skręcam i ja. Stąd już jadę centralnie pod wiatr jednak będąc w miarę świeżym idzie całkiem sprawnie i po nie dłuższej chwili melduję się na pierwszym PK.


Na miejscu panuje straszny tłok, odbijam kartę, dostaję pakiecik z jedzeniem i ustawiam się w kolejce do obrzydliwego izotonika. Spokojnie jem, gadam z kimś, korzystam z ubikacji i za chwilę na punkcie widzę Leszka. Tak jak przewidywałem, od tej pory jedziemy razem.


Z punktu startujemy z dobrym wiatrem w plecy. Po przecięciu wiślanki towarzyszą nam ładne widoczki, dochodzimy do wniosku że w sumie trasa nie jest taka zła, moim zdaniem najciekawsza jaką do tej pory tu jechałem. Wiatr hula w najlepsze, lecą gałęzie z drzew i od czasu do czasu porządnie nami szarpnie. Przed Cieszynem jest kilka fajnych zjazdów i fajnych podjazdów, w samym Cieszynie już mniej fajny podjazd ale za to widok za nami całkiem przyjemne. Lecimy sprawnie do fajnie ulokowanego punktu w Zebrzydowicach.


Z Zebrzydowic po nie dłuższej chwili wyjeżdżamy już z włączonymi lampkami. Zaczyna być mokro, jest trochę kałuż na poboczach, na pewno kogoś przed nami złapała niezła ulewa. Po chwili dogania nas jakiś gość i bez słowa zaczyna z nami współpracować. Ja z Leszkiem gadamy w najlepsze a facet czasami wychodzi na zmiany, a czasami chowa się za nami i milczy jak zaklęty. W trójkę doganiamy Wojtka i czwórką docieramy do skrętu na PK w Tworkowie. Leszek będąc z przodu przegapia zakręt i leci prosto, drę się za nim ale nic nie słyszy, na szczęście odpowiednio wcześnie zorientował się że nikogo za nim nie ma, na szczęście bo nie chciało mi się go gonić aby wyprowadzać z błędu :P.


Na punkcie uzupełniamy płyny i zbieramy się na dłuższy odpoczynek w Radlinie do którego pozostało niewiele ponad 20 km. Przed samą metą zaliczamy jeszcze dziurawy podjazd i dłuuugą prostą do samej bazy maratonu. Na miejscu jesteśmy kwadrans przed północą. Odbijam kartę i Pani od razu wciska mi ostry gulasz. Po ciepłym posiłku zaczynamy zbierać się na kolejną pętlę. Wyruszamy w towarzystwie kilku innych osób. Zaraz za startem mijamy grupkę lejących się po mordach Ślązaków, mają już dobrze w czubie, nie są w stanie stać więc leją się na leżąco, od czasu do czasu zataczając na pół jezdni. Jechać i lać się o tej porze jest dobrze, ruch minimalny więc jedni i drudzy mogą w zasadzie zająć całą szerokość ulicy. Znów do wiślanki droga mija mi całkiem sprawnie, jednak czuć po wietrze że na samej wiślance nie będzie już tak kolorowo.


Tu zaczynamy jazdę centralnie pod mocny wiatr. Lecimy w kilka osób więc jeszcze nie ma tragedii. Nie schodzimy poniżej 25km/h jednak osoba jadąca z przodu musi się trochę naszarpać. Mniej więcej takie tempo utrzymujemy do samego zjazdu na Ustroń odkąd wiatr momentami wieje już tak mocno że sobie odpuszczamy, kręcimy zdecydowanie wolniej, około 20km/h.


Na punkcie przeżywamy lekkie rozczarowanie, brak obrzydliwego izotonika, jest woda ale coś czuję że to jednak może być za mało. Jak ten izotonik smakuje to jedna sprawa, ale jazda na samej wodzie, u mnie przynajmniej, nie wygląda za kolorowo. No cóż, najwyżej zrobimy jakiś postój na jednej ze stacji, tych akurat na trasie nie brakuje. Tankujemy do pełna, jem jeszcze suchą na wiór bułkę i jedziemy. Wyjazd z Ustronia mamy podobny jak na poprzedniej pętli – z wiatrem, aż do samego Radlina już nam specjalnie nie przeszkadza. W Zebrzydowicach wyłączamy lampki, zaczyna być coraz jaśniej, wygląda też na to że będziemy mieć upalny dzień. Jadąc nie mogę oprzeć się wrażeniu że to już ostatnia pętla, nie mogę jakoś wbić sobie do głowy że to jeszcze nie koniec, zaczyna nas łapać senność. O tej porze zawsze tu kończyliśmy zabawę, Leszek coś zaczyna marudzić, że on już chyba nie pojedzie, to że ostatnie okrążenie, kolega mi się trochę podłamuje. Na punkcie w Tworkowie jednak obiecujemy obsłudze że jeszcze nas zobaczą i lecimy do Radlina.


Tu Pani ponownie wciska mi talerz ostrego gulaszu, uzupełniamy płyny, tankujemy, zrzucamy niepotrzebny nadmiar ciuchów i po około 40 minutach wyruszamy na trasę. Z godziny na godzinę jest coraz bardziej gorąco. Bidony wysychają mi już szybciej niż wcześniej, wiatr ani myśli nam chociaż na chwilę dać spokój i zaczyna się robić nieprzyjemnie. Na wiślance, gdzie nie jesteśmy już w stanie jechać szybciej jak 20 - 23 na godzinę porządnie mnie odcina. Okropnie mnie mdli, jak pomyślę o wypiciu czegoś lub zjedzeniu jest jeszcze gorzej. Męczę się okropnie do samego Ustronia, przed zjazdem wiatr tak wieje że jedziemy max 20km/h. Robi się za nami niezły korek, pewnie niejeden kierowca nas w myślach zbluzgał. Do Ustronia dosłownie dotaczamy się ostatkiem sił. Jest izotonik, ładuję więc pełne bidony, wmuszam w siebie kanapkę, biorę jakiś zapas kalorii w kieszonkę i lecimy. W międzyczasie mówię Leszkowi co mi jest, ten niedługo myśląc mówi że ma dla mnie rozwiązanie.


Przy najbliższym sklepie, jeszcze w Ustroniu, zatrzymujemy się i za chwilę widzę kolegę z dwoma zimnymi piwami. Tego jeszcze nie ćwiczyłem podczas jazdy, Leszek mówi że na bank mi to pomorze. Wychylamy więc po butelce i lecimy dalej. Piwo doskonale nas schładza i po krótkiej chwili zaczyna mi się odbijać... gulasz !. Było to zdecydowanie za ciężkie żarcie na taki wysiłek. Po chwili jedzie mi się lepiej, sięgam po bidon, po batona i siły momentalnie wracają. Nie ciśniemy już nie wiadomo jak, ale przynajmniej jakoś sensownie się toczymy. Za Ustroniem niestety wiatr nam nie odpuszcza, przeszkadza wiejąc w twarz, już do samego końca.


W Zebrzydowicach zatrzymujemy się na chwilę, odbijamy karty, pijemy herbatę, dziękujemy obsłudze i lecimy dalej. Wszystkie podjazdy pokonujemy na małej tarczy, na zjazdach dokręcamy. Przed Tworkowem ponownie robimy przerwę na coś ziemnego, tym razem już nie piwo, odpoczywamy dłuższą chwilę kosztem tego aby na ostatnim PK już nie siedzieć. W Tworkowie jedynie odbijamy karty i lecimy do Radlina. Po drodze wyprzedzają nas ludzie startujący na 150km. Na mecie jesteśmy po niecałych 22 godzinach.


Był to mój trzeci już start w Radlinie i zastanawiam się czy nie ostatni. Trzeci raz wykręcam podobny czas i jechać tam ponownie tylko po to aby się przejechać i po raz czwarty ukończyć maraton z podobnym wynikiem już chyba nie ma zbyt większego sensu. Większy dystans jest dla nie raczej nie do osiągnięcia w limicie 24h, jechać tą samą pętlę 4 razy ??, już na samą myśl mi się nie chcę. Chyba żeby poprawić swój wynik na 450km, ale na dzień dzisiejszy jest to raczej mało prawdopodobne. Pożyjemy, zobaczymy.


+ :

- trasa całkiem udana. Może nie ma się nad czym za bardzo podniecać, ale wydaje mi się że ta była najciekawsza jaką do tej pory (od 3 startów) tu jechałem.
- oznaczenie trasy lepsze niż w latach poprzednich (przynajmniej się bardziej starali)
- gęsto ulokowane punkty kontrolne (szybciej mijał czas)
- miła obsługa na punktach
- szukam ...


- :
- jedzenie
- izotonik
- GODZINA STARTU