Info

avatar Blog ten rowerowy prowadzi offensivetomato z miasta Mszczonów. Mam przejechane 63348.35 kilometrów w tym 78.89 w terenie. Jeżdżę ze średnią prędkością 23.91 km/h i się wcale nie chwalęę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy offensivetomato.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

[300 i więcej]

Dystans całkowity:6214.31 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:229:57
Średnia prędkość:23.82 km/h
Maksymalna prędkość:63.38 km/h
Suma podjazdów:11948 m
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:478.02 km i 20h 54m
Więcej statystyk
  • DST 1008.00km
  • Czas 43:10
  • VAVG 23.35km/h
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk Bieszczady Tour 2016

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 · dodano: 29.08.2016 | Komentarze 0




  • DST 410.33km
  • Czas 16:01
  • VAVG 25.62km/h
  • VMAX 48.26km/h
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

VII Śląski Maraton Rowerowy

Niedziela, 19 czerwca 2016 · dodano: 20.06.2016 | Komentarze 0




  • DST 459.74km
  • Czas 21:45
  • VAVG 21.14km/h
  • VMAX 56.60km/h
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bieszczady

Niedziela, 5 czerwca 2016 · dodano: 05.06.2016 | Komentarze 5


Trasa chodziła mi po głowie już od dawna. Wyjazd o 5:40 rano w sobotę, powrót trochę po 6:00 rano w niedzielę. Dużo słońca w dzień i chłodnych mgiełek w nocy. Pod Krosnem pełno pojebanych kierowców wyprzedzających na trzeciego.
Jazda po Wielkiej pętli Bieszczadzkiej pełna przepięknych widoków i zapachów. Potężny kryzys wieczorem w Polańczyku udało się zwalczyć po ponad pół godzinie zdychania na przystanku.
W nocy na CPNie pod Rzeszowem ciekawe spotkanie z bezdomną zainteresowaną moim bagażem.
Bardzo udane pożegnanie z Podkarpaciem.
PS. Tankowanie na stacjach benzynowych i jedzenie obiadów po knajpach nie opłaca się. Po drodze wydałem ponad 70 zł :/.



Dane z licznika:

Czas netto: 21:45:39
Czas Brutto: 24:45:59
Przewyższenia: 4903
Max: 847
AVG wznios: 2%
MAX wznios: 9%
MAX spadek: 13% ?




Zjazd z Szufranowej do Wiśniowej
Zjazd z Szufranowej do Wiśniowej © offensivetomato

Za Rymanowem stan asfaltów nie rozpieszcza
Za Rymanowem stan asfaltów nie rozpieszcza © offensivetomato

... chociaż czasami nie jest tak źle
... chociaż czasami nie jest tak źle © offensivetomato

Wjazd na Wielką pętlę Bieszczadzką
Wjazd na Wielką pętlę Bieszczadzką © offensivetomato

Zaczynają się widoczki
Zaczynają się widoczki © offensivetomato

... i fajne pagureczki
... i fajne pagureczki © offensivetomato

Ruch po długim weekendzie prawie żaden
Ruch po długim weekendzie prawie żaden © offensivetomato

Cisna żegna
Cisna żegna © offensivetomato

Pierwsze widoki na połonony
Pierwsze widoki na połonony © offensivetomato

Widoczki
Widoczki © offensivetomato

No tu nie wypada nie zatrzymać się na chwilę
No tu nie wypada nie zatrzymać się na chwilę © offensivetomato

Ustrzyki Górne osiągnięte
Ustrzyki Górne osiągnięte © offensivetomato

Punkt zwrotny, objad (meta BBT)
Punkt zwrotny, objad (meta BBT) © offensivetomato

Widok na Lutowiska
Widok na Lutowiska © offensivetomato

Wieczór na drodze do Polańczyka
Wieczór na drodze do Polańczyka © offensivetomato


Kategoria [300 i więcej], Cube


  • DST 1013.90km
  • Czas 42:53
  • VAVG 23.64km/h
  • VMAX 58.12km/h
  • Podjazdy 5000m
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk - Bieszczady Tour 2014

Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 · dodano: 19.09.2014 | Komentarze 3


Dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy zdecydowałem się spróbować swoich sił na BBT nie byłem pewien ani sprzętu na którym startowałem (rower trekkingowy), ani swoich możliwość, zarówno tych fizycznych jak i psychicznych. Poszedłem na żywioł, wystartowałem nie wierząc że dojadę. Po przejechaniu około 400km byłem pewien że zrezygnuję przejeżdżając przez rodzinną miejscowość Mszczonów, a będąc w tam po raz pierwszy uwierzyłem że jestem w stanie dojechać do końca.


Maraton udało ukończyć się z czasem lepszym niż początkowo zakładałem. Całość zajęła mi nieco ponad 60 godzin, co jak na mnie było świetnym wynikiem. Długo po tym zastanawiałem się ile w tym tak naprawdę było szczęścia, przyjaznych zbiegów okoliczności, które w jakiś magiczny sposób pomogły mi go ukończyć, a ile zawdzięczam sobie, przygotowaniom i kosmicznej wręcz jak na tamtą chwilę motywacji. Pamiętam, jakby to było wczoraj, jak za Rzeszowem wchodząc na rower odkryłem że nogi nie chciały zacząć się kręcić, pamiętam jak od tamtej pory musiałem je za każdym razem „rozbujać”, aby w ogóle poruszać się do przodu. Zajechałem się wtedy strasznie, na mecie byłem potwornie zmęczony, szczęśliwy, ale wyczerpany do granic możliwości.


Można by pomyśleć że Ci którzy już raz przejechali BBT mają łatwiej, wiedzą na co się piszą, wiedzą jak jechać, co robić, a czego koniecznie unikać. Pewnie niektórzy tak, ja jednak startując po raz drugi wcale nie czułem się pewniej, a wątpliwości miałem tyle samo co poprzednio, o ile nie więcej.


Do Świnoujścia wybieram się we czwartek, dwa dni przed startem. Mam w planach porządnie wyspać się, poszwendać po mieście i w końcu odwiedzić nadmorską plażę na której nie byłem ładnych parę lat. Już na Centralnym irytuje mnie pociąg, który przyjeżdża bez wagonu rowerowego. Na moje szczęście w środku jest na tyle mało ludzi że siadam w przedziale sam z całym bagażem. Z czasem pasażerów przybywa, jednak mój przedział omijają widząc rower, więc początek podróży mam ekstremalnie komfortowy.


Po czasie dosiada się do mnie jakiś facet, zagaduje gdzie jadę z rowerem, i śmieje się że u niego taki wyścig, na rowerze szosowym nie był by możliwy nie tylko ze względu na sytuację polityczną (jest Ukraińcem), ale przede wszystkim przez fatalny stan dróg. Podróż dzięki rozmowie mija błyskawicznie, do tego stopnia że kolega wysiada w Stargardzie Szczecińskim zamiast kilka stacji wcześniej. Na miejscu bez problemu trafiam na nocleg, odbieram pakiet startowy i wieczorem trafiam do Yoshko na piwo w towarzystwie: Włóczykija, Ola i Waxmunda. Po powrocie na nocleg okazuje się że śpię sam w 4 osobowym w pokoju, Pani w recepcji była na tyle miła że nie dołożyła mi żadnego wspólokatora. Jeszcze przed snem spotykam Wojtka z którym zasiedziałem się do pierwszej. Tej nocy zaliczam porządny sen, śpię dobrych 9 godzin, do 10 następnego dnia, a więc zgodnie z planem.


Piątek mija błyskawicznie, od rana zajeżdżają się ludzie, zaliczam wizytę na plaży i na odprawie na której dzięki bogu nie ma omawiania trasy, po której chyba każdy ma większy mętlik w głowie niż przed. Zaliczamy także udział w masie krytycznej, która w tym roku robi za start honorowy.


Po powrocie do pokoju zastaję już towarzystwo: Grzegorza Buraczyńskiego, z którym dwa lata temu miałem okazję jechać część trasy, Piotra Ziętala i Adama Litarowicza. Grzegorz po objedzie u miejscowego chińczyka walczy z zatruciem, które jak się później okażę będzie mu umilało drogę do samych Ustrzyk. Jeszcze szybkie piwo z Leszkiem i idziemy spać. Tej nocy już niestety nie śpię tak dobrze.


Budzę się parę minut przed 5 rano. Nie zmuszam się do dalszego snu bo nie ma to większego sensu, schodzę do łazienki piętro niżej i tam okazuje się że nie jestem jedyny na nogach. Biorę szybki prysznic i lecę zjeść wszystko co mam w zapasach. Czas leci, wskakuję w rowerowe ciuchy i z całym bagażem udaję się na start ostry.


Tu sprawy nie zwalniają tempa i zanim się orientuję mam przypięty nadajnik GPS i sędzia czyta moje nazwisko. Trochę się denerwuję bo nawigacja po włączeniu nie łapie mojej pozycji, nie sprawdzałem ani jej działania przed startem ani śladu wgranej trasy, nigdy wcześniej nie miałem podobnych problemów więc nawet nie pomyślałem że takie mogą się pojawić. No ale cóż, sędzia daje znak to startujemy.


Pierwsze kilometry to szarpana jazda w grupie. Jadę oczywiście z Leszkiem, dwoma zawodnikami z WTR oraz startującym z nami organizatorem. Ci od pierwszych kilometrów próbują nas ustawić tak jak im wygodniej. Mówią nam jak jechać, staram stosować się do tego, ale cały czas coś nie pasuje, jak nie za wolno to za szybko. W końcu mam dość, przestaję kręcić, Leszek widząc to zostaje ze mną i trzymamy się jakieś 80 – 100 metrów za grupką, tak nam wygodniej. W końcu najlepiej jechać swoim tempem, a to z Leszkiem mamy podobne.


Kilometry mijają szybko, pogoda nam pomaga więc zanim się porządnie rozkręcamy lądujemy na pierwszym punkcie w Płotach. Tu spokojnie, korzystamy z toalety, jemy przygotowane pakieciki. Jedni idą w nasze ślady a inni wpadają na punk jak po ogień i lecą dalej. Trochę nas to motywuje do szybszego ogarnięcia się i startu. W międzyczasie trafiamy na Turystę, Leszek jest w szoku widząc jego masywny rower.


Z Płotów startujemy z wiatrem w plecy już tylko w swoim towarzystwie. Zaraz po wyjeździe mijamy Grzegorza B, którego wyraźnie męczy jazda. Nie ma facet łatwego startu, dwa lata temu walczył z sennością będąc świeżo po innym maratonie we Włoszech, teraz zatrucie. Swoją drogą trzeba mieć nie lada wyobraźnie aby stołować się u niesprawdzonego chińczyka dzień przed startem, chociaż ja miałem problemy z żołądkiem także w piątek w piątek po smacznym objedzie w Bryzie, a w szczególności po polecanej przez Panią zupie, była tak dobra że nawet poprosiłem o dokładkę. Mało brakowało a łączył bym się z kolegą Grzegorzem w bólu i to dosłownie.


W drodze do Drawska Pomorskiego od czasu do czasu ktoś nas mija, sporo osób startujących po raz pierwszy, zaczynają pojawiać się także pierwsi soliści. Mniej więcej w połowie drogi doganiamy Jana Lewickiego, któremu ewidentnie przestała odpowiadać jazda w samotności i chętnie dołącza do naszej dwójki. Razem docieramy do drugiego PK.


Tu podobnie jak poprzednio nie spieszymy się, rozsiadamy wygodnie na krzesłach i spożywamy to co dostaliśmy. Korzystam z telefonu i odrywam na chwilę od rozmowy, jak próbuję ponownie do niej dołączyć Panowie doszli już do błyskotliwego wniosku że „do sąsiadki nie potrzeba viagry”. Jak widać atmosfera jest luźna i start do następnego punktu idzie nam ospale. Rozkręcamy się pomału, ale jak już zaczniemy jechać swoje to nie robimy żadnych niepotrzebnych przerw, jedzie się idealnie. Zaraz za skrętem na Skrzatusz Jan trochę nam odjeżdża, ponownie doganiamy Turystę i zaczynamy obserwować pierwsze deszczowe chmury, jednak do Piły docieramy jeszcze „na sucho”.


Na miejscu zauważam że zaczyna boleć mnie podeszwa lewej stopy. Podobne problemy zauważyłem już wcześniej i myślałem że wyeliminowałem problem nowymi wkładkami do butów i lepszymi jakościowo od poprzednich skarpetami. Cóż, w tym momencie nie pozostaje mi już nic innego jak modlitwa o to aby nie było gorzej. Będąc już myślami na pierwszym dużym PK wyruszamy po niedługiej przerwie.


Od startu zaczynamy ścigać się z deszczową chmurą. Jeszcze nie pada jednak na jezdni zaczynają pojawiać się pierwsze kałuże. Przez całą drogę do Bydgoszczy jedziemy po mokrej jezdni, dwa razy łapie nas deszcz, jednak nie wyrządza większych strat. Dwa razy mijamy kibiców Keto którzy skutecznie dodają sił świetnym dopingiem. Pierwsze 300 km poszło całkiem sprawnie.


Na punkcie w Bydgoszczy od razu przechwytuje nas sędzia główny i prowadzi na ciepły posiłek. Podczas jedzenia wpadamy na pomysł aby poświęcić trochę czasu na prysznic. Ten działa rewelacyjnie, od razu mam więcej energii, czekam niecierpliwie na chłopaków i startujemy dalej.


Zaczyna się jeden z najgorszych odcinków na całej trasie. Jest ciemno, trasa z Bydgoszczy do Torunia prowadzi przez lasy i w nocy jest tu ciemno jak w dupie. Jedziemy wpatrzeni w światła swoich lampek w zupełnej ciszy. Robi się strasznie monotonnie, sytuacja zmienia się nieco przed samym Toruniem wraz z pierwszymi latarniami, zaczynają się w końcu jakieś rozmowy. Docieramy do miejsca którego obawiałem się najbardziej, skrzyżowania kilku tras na którym można łatwo pogubić i wylądować tam gdzie nie trzeba. Mimo posiadanej nawigacji, zgłupiałem i nie wiem jak jechać dalej. Na szczęście po chwilowej burzy mózgów wybieramy dobry zjazd i jesteśmy na ostatniej prostej do Torunia.


Sam punkt jest już nieco bardziej ubogi niż ten sprzed dwóch lat, jednak na obsługę nie można narzekać. Tu zaczepiam sędziego w sprawie skorzystania z własnego mieszkania we Mszczonowie. Ten mówi że nie ma z tym żadnego problemu więc mam dodatkowy punkt kontrolny delux.


Droga z Torunia do Włocławka wcale nie wygląda w nocy lepiej od poprzedniego odcinka. Długie, proste i ciemne kilometry mijają bardzo pomału, a sam Włocławek jak już do niego docieramy, zdaje się nie mieć końca. Zaczyna mnie poważnie łapać sen, w ramach przebudzenia postanawiam się trochę porozglądać. Kręcę głową na lewo i prawo, moją uwagę przykuwa w końcu samochód zawieszony na ścianie budynku. Nieświadomie zjeżdżam na prawo i zahaczam o krawężnik. Mój anioł stróż musiał być przy mnie w tej chwili do tej pory nie wiem jak udało mi się wyjść cało z tego i nie wyłożyć na jezdni.


Rozbudzony nieco przez nagły zastrzyk adrenaliny docieram do doskonale przygotowanego punktu we Włocławku. Jest tu wszystko czego człowiek może potrzebować w naszej sytuacji, wraz z fantastyczną obsługą. W tym miejscu sprawdzam czas z poprzedniej edycji i okazuje się że jesteśmy około 3 godzin do przodu. Dzielę się tą informacją z Leszkiem i zmotywowani do dalszej jazdy ruszamy.


Senność łapie mnie tylko jak wyjeżdżamy z miasta. Miałem nadzieję że najgorsze już za mną, jednak teraz muli mnie jeszcze bardziej. Zaczyna świtać, sytuacji nie poprawia nawet wyjątkowo urokliwy odcinek trasy poprowadzony drogą wzdłuż Wisły. Jest bardzo źle, w ramach rozbudzenia postanawiam nieco przyśpieszyć. Odjeżdżam trochę grupie i gdy zwalniam aby mnie dogoniła, ta się pojawia, ale w niepełnym składzie. Sen dokuczał nam już wszystkim i okazało się że Jan nie widział jak go wyprzedziłem więc postanowił na mnie zaczekać myśląc że zostałem w tyle.


Lekkie zamieszanie przepędza nieco monotonię a już zupełnie uwalnia nas od niej i senności deszcz, który tego dnia będzie nam towarzyszył do samej Iłży. Przy skręcie w Soczewce doganiamy dwóch zawodników z WTR i jeden z nich podsuwa mi ciekawy pomysł na walkę ze snem, zaopatrzenie się w fiolkę z solami trzeźwiącymi – warte rozważenia w przyszłości. Panowie tak samo jak my są zachwyceni panującą pogodą i w takiej atmosferze zachwytu docieramy na punkt w Gąbinie.


Tu ktoś śpi, ponownie spotykamy wynurzającego się z po drzemce namiotu Turystę, ktoś walczy z pękniętą szprychą. Myślę o krótkim śnie, ale pomysł ten wybija mi z głowy Leszek. Po raz pierwszy na trasie piję kawę i ze zdziwieniem stwierdzam że pomaga.


Z Gąbina wyjeżdżamy w deszczu. Zaczynam czuć „swoje tereny”, senność opuściła mnie całkowicie i mimo opadów jedzie mi się przyjemnie. Do Sochaczewa droga mija wyjątkowo szybko, za miastem także nie mam większym problemów z motywacją do dalszej jazdy. Zaczynam pomału myśleć o mieszkaniu, prysznicu, ogrzaniu się i jakimś ciepłym posiłku. Perspektywa skorzystania z tego wszystkiego zawłada mną do tego stopnia że na punkcie w Żyrardowie decyduję się odłączyć od grupki i od razu kierować do domu. W trakcje jazdy wykonuję szybki telefon i dowiaduję się że niestety cały misterny plan.... Dom jest pusty, a ja nie mam kluczy. Odwiedzam więc mamę w pracy w sklepie spożywczym, gdzie spędzam ponad godzinę. Korzystam z dobrodziejstw zaplecza, zapasów i ciepłej farelki przy której ogrzewam się i staram wysuszyć wszystko co mogę. Nie ma to większego sensu bo i tak pada, wszystko będę miał zaraz tak samo mokre, jednak perspektywa chwilowego poczucia na stopie suchej skarpetki jest bardzo kusząca.


W dalszą drogę wyruszam sam i aż do Grójca nie spotykam żadnego innego zawodnika. Dopiero jadąc przez miasteczko mijam grupkę w której wypatruję dwóch wcześniej spotkanych gości z WTR. Nie czekam na nich i lecę przyjemną drogą na Przybyszew, gdzie niespodziewanie wychodzi słońce. Robi się tak pogodnie że ściągam nadmiar ciuchów. W słońcu docieram na punkt w Białobrzegach gdzie doganiam Leszka. Spodziewałem spotkać się z nim dopiero w Iłży, jednak ten w okolicach Przybyszewa pomylił drogę i zanim się odnalazł trochę czasu upłynęło, mniej więcej tyle ile mi w sklepie we Mszczonowie. Postanawiamy wyruszyć niemalże od razu, widząc to dołącza do nas Stefan Piórkowski. Niestety, zawraca nas chmura która pojawia się nagle nad miasteczkiem. Ulewie umykamy w ostatniej chwili. Siedząc na punkcie i zajadając się w najlepsze obserwujemy jak inni zawodnicy docierają kompletnie przemoczeni, wśród nich grupka którą minąłem w Grójcu oraz Krzysiek z forum z którym zamieniam kilka słów.


Po około godzinie pogoda zaczyna się poprawiać na tyle że ruszamy. Do Radomia docieramy szybko, mamy wiatr w plecy, czasami jeszcze pada, ale nieznacznie. Na wjeździe do miasta natykamy się na grupkę, która nie bardzo wie jak jechać. Miasta może nie znam idealnie, ale jak wyjechać na Rzeszów wiem, więc przeprowadzam wszystkich. Na wyjeździe z miasta macham jadącemu w przeciwnym kierunku Wojtkowi, a po chwili puszczam grupkę przodem i znów tylko w towarzystwie Leszka docieramy na punk w Iłży.


Na miejscu panuje niezły tłok, wszyscy gadają że po 22 już nie powinno padać. W planach mamy 2 godzinny sen i wyjazd w granicach 23 więc dla nas prognozy są idealne. Mamy w planach sen jednak zaczynamy poważnie wątpić czy uda się znaleźć jakiś kąt do spania.


W pewnej chwili z tłumu wyłapuje mnie Tomek, gość z grupki którą przeprowadzałem przez Radom. Ma 3 osobowy pokój z łazienką i jak chcemy to możemy skorzystać. Kończymy więc szybko objad i lecimy na górę. Jeszcze zanim się kładziemy pijemy po piwie, bezalkoholowym, żeby nieco zmienić smak w ustach i obserwujemy ulewę za oknem, która akurat przechodzi nad Iłżą.


Dwie godziny snu mijają ekspresowo. Po przebudzeniu zauważam problemy z prawym kolanem. Nie boli mnie ale w dziwny sposób ciągnie, czuje jakbym miał je zablokowane. Po wyruszeniu z punktu okazuje się że coś w nim strzyka. Postanawiam nie forsować prawej nogi i bardziej popracować lewą oszczędzając siły na końcówkę.


Z czasem problem z kolanem staje się coraz mniejszy, może po prostu pomogło rozruszanie. Po kilkunastu kilometrach Leszek łapie gumę i gdy świecę mu lampką jak usuwa problem zauważam że i u mnie w tylnym kole jest mało powietrza. Dotaczam się do Orlenu przed Opatowem gdzie ja tym razem bawię się w zmianę dętki. Zanim wyruszamy w dalszą drogę na stacji wypijam kawę i ucinamy sobie pogawędkę z miejscowymi policjantami. Ci wypytują nas jak przygotowywaliśmy się do startu, z zaciekawieniem oglądają sprzęt, pytają o koszty startu i są pod wrażeniem siły niektórych lampek w które jesteśmy zaopatrzeni. Okazuje się że doskonale wiedzą o nas i o maratonie, a myślałem że gadanie na odprawie o tym że Policja jest poinformowana o naszej obecności na trasie to tylko takie gadanie.


Panowie okazali się bardzo w porządku, życzyli nam powodzenia na trasie, my im spokojnej służby. Zaraz po wyruszeniu zaczynamy się zmagać z innym problemem - niską temperaturą. To w połączeniu z mokrymi ciuchami, a w szczególności mokrymi butami, które nie zdążyły wyschnąć na postoju w Iłży, nie jest przyjemne, szczególnie na zjazdach, których w tych okolicach nie brakuje. Był to pierwszy raz kiedy cieszyłem się bardziej z widoku górki niż zjazdu. Chłód i wiatr na odcinku między Iłżą a Nową Dębą dał nam tak popalić że na niewiele zdały się worki foliowe w które pozawijaliśmy stopy. Na domiar złego znów poczułem ból w lewej stopie, na punkt w Nowej Dębie czekałem jak na wybawienie.


Po dotarciu do niego okazało się że ludzie stąd doskonale przewidzieli to czego akurat możemy potrzebować, od serwisu który sprawnie prowadził Wojtek Kiełb – uczestnik poprzedniej edycji BBT, po farelki przy których ogrzaliśmy się i wysuszyliśmy wreszcie wilgotne wciąż buty. Na punkcie jest tak przyjemnie że postanawiamy tu zostać nieco dłużej niż początkowo zakładaliśmy. Wyruszamy dopiero gdy słońce jest na tyle wysoko że robi się wyraźniej cieplej.


Niestety ani z kolanem ani ze stopą nie jest u mnie kolorowo. Nie jestem w stanie nadążyć za grupką, ci czekają na mnie, ale chyba tylko dlatego, że najlepiej wiem jak przejechać przez Rzeszów i jako jedyny mam nawigację. Przed samym Rzeszowem kompletnie tracę grupę z oczu, dodatkowo spowalnia mnie zamocowany na tylnym widelcu numerek startowy, który cały czas wkręca mi się w szprychy. Gdy w końcu rozwiązuję problem zaczynam godzić się z myślą że prawdopodobnie do samej mety będę jechał tylko w swoim towarzystwie. Po kilku kilometrach spotykam jednak czekającą na mnie na przystanku grupkę i razem przejeżdżamy przez Rzeszów do kolejnego PK.


Na punkcie nie spędzamy za dużo czasu, każdy czeka na Starą Wieś i wyżerkę u gospodyń, chociaż szczerze mówiąc i tu niczego nie brakuje. Miła odmianą od wszystkich izotoników które piłem do tej pory jest dostępny na punkcie sok jabłkowy. Zalewam min oba bidony i ruszam. Grupka odjeżdża mi na starcie, nie zamierzam jej gonić. Sam, lekkim tempem zaczynam pokonywać najładniejszą cześć trasy. Demotywuje lekko czołowy wiatr, z kolei pozytywnie nastraja sprawnie pokonana górka przed Domaradzem. Kolano i stopa nie spisują się do końca tak jak być powinno, ale też nie ma tragedii, chyba dam radę. Sprawnie lecę do następnego punktu kilka razy mijając się ze Stefanem oraz innymi, dopingującymi rowerzystami.


Gospodynie ugościły nas w swoim stylu - pysznym żurkiem oraz ciepłą, dopiero co wyjętą z pieca szarlotką z budyniem. Nie obyło się bez propozycji matrymonialnych, które nieco ostudził Stefan opowiadając o swoim koledze, który podobno ożenił się z kobietą z tych okolic, po czym się powiesił.


Ze starej Wsi chyba nikt nie wyjechał głodny, jedyne co mogłoby stanowić problem to droga, tą jednak pokonuję zdecydowanie łatwiej niż poprzednim razem. Serpentyny w Sanoku i Lesku nie sprawiają mi jakiegoś strasznego problemu, trochę dłuży się droga do samych Ustrzyk Dolnych jednak cały czas kogoś mijam, jak nie Stefana to przyłącza się do mnie na chwilę jakiś młody chłopak i wypytuje o udział w maratonie, nie brak także ludzi, którzy po prostu stoją przy drodze aby pokibicować.


Punkt w Ustrzykach Dolnych już nie świeci taką pustką jak poprzednio. Chyba organizatorzy wzięli sobie do serca komentarze zawodników i zorganizowali go tak jak potrzeba. Na miejscu spotykam Wojtka Lesia, który zrezygnował po problemach żołądkowych, Tomasza, który jako pierwszy pokonał trasę BBT na rowerze poziomym, obaj w roli obsługi punktu i ponownie Grzegorza, który już chyba sobie poradził z żołądkiem bo zagaduje do mnie o piwie na mecie. Trochę dziwi mnie obecność Jerzego Tracza, który wyprzedził mnie jeszcze przed Piłą, nie wygląda najlepiej, jak się później dowiedziałem zasłabł na zjeździe gdzieś między Ustrzykami.


Nie będę kłamał, trochę bałem się drogi która została, pamiętam jakie ostatnio miałem tu problemy, teraz na każdym podjeździe czuję stopę, boli mnie i pali jednocześnie. Ale przecież nie wycofam się z powodu takich pierdół.


Jadę pomału, pogodę mam wymarzoną, mimo bólu w stopie (kolano na szczęście odpuściło) wszystkie podjazdy pokonuję całkiem sprawnie. Na jednym z nich wyprzedza mnie Irena Kosińska a zaraz za nią Łańcucki Krzysztof, który motywuje mnie do dalszej jazdy krzycząc: „widzisz młody jakie życie, najpierw wyprzedziła Cię baba, a teraz stary dziad.” Wiedział co powiedzieć, podjazd pod Czarną pokonuję bez większych problemów nie licząc bólu w stopie, jednak szybko o nim zapominam bo wiem że już w zasadzie jestem na mecie. W Lutowiskach robię chwilowy postój, nauczony doświadczeniem zaopatruję się w trochę gotówki w przydrożnym bankomacie. Reszta drogi to czysta przyjemność, nie przeraża nawet znak „Ustrzyki Górne 14”, tym razem nie było to jeszcze 14 km, lecz tylko 14km. Na mecie jestem o 18:51 co daje lepszy czas o godzinę i pięćdziesiąt minut od poprzedniego.


Ku mojemu zaskoczeniu wyjątkowo dobrze zniosłem całą drogę. Mimo problemów ze stopą i kolanem, które zniknęły od razu jak zsiadłem z roweru, nie czuję poważniejszych dolegliwości. Nie miałem i nie mam żadnych drętwych palców, lekko drętwą szyję szybko rozruszałem, tyłek nie nabawił się żadnego otarcia a brak snu i ogólne zmęczenie nie były dla mnie jakoś szczególnie uciążliwe, szybko sobie z tym poradziłem.


PODSUMOWANIE


Przed startem trochę bałem się o to czy organizatorzy dadzą sobie rade z tak dużą ilością zawodników. Mając w pamięci na przykład start w Radlinie, gdzie moim zdaniem z roku na rok jest nieco gorzej, a chętnych niewiele więcej, organizacja przejazdu tylu ludzi, jeszcze po przekątnej całej Polski, a nie w pętlach, może się po prostu średnio udać.


Jestem jednak bardzo pozytywnie zaskoczony i pełen uznania dla organizatorów, że udało im się całość sprawnie pospinać. Na trasie kupiłem sobie jedynie wspomnianą powyżej kawę na Orlenie, bez której mogłem się u sumie objeść. Całość można było spokojnie przejechać na tym co oferowano na punktach.


Mój czas 58:21 może nie jest jakiś oszałamiający, ale mnie zadowala, poprawiłem poprzedni o prawie dwie godziny i mam w planach poprawić ten. O ile?, pewnie nie za dużo, żeby zostawić sobie trochę na później :).

Mój ekstremalnie komfortowy przedział rowerowy
Mój przedział rowerowy © offensivetomato

W porcie
W porcie © offensivetomato

Ale nuda, no sama woda i piach !
Ale nuda, no sama woda i piach ! © offensivetomato

Wizyta nad morzem zaliczona
Wizyta nad morzem zaliczona © offensivetomato

Jak widać morze to mów żywioł
Jak widać morze to mów żywioł © offensivetomato

Nuda nuda nuda
Nudy ciąg dalszy... © offensivetomato

Przepakowywanie się przed startem
Przepakowywanie gratów przed startem © offensivetomato

Leszek na promie
Leszek na promie © offensivetomato

Początek problemów z nawigacją
Początek problemów z nawigacją © offensivetomato

Jesień na trasie
Jesień na trasie © offensivetomato

Po czym poznać że jedzie z nami górnik ?
Po czym poznać że jedzie z nami górnik ? © offensivetomato

Obsługa punktu w Rzeszowie
Obsługa punktu w Rzeszowie © offensivetomato

Widoczek na Lutowiska
Widoczek na Lutowiska © offensivetomato

Zjazd do Lutowisk
Zjazd do Lutowisk © offensivetomato

Pierwsze chwile na mecie
A na metę wszedłem :P © offensivetomato

Przechwalanie się obtarciami
Przechwalanie się obtarciami © offensivetomato


"A następnym razem Leszkowi dociążymy rower ołowiem żeby takich mocnych zmian nie dawał..." © offensivetomato

Już po oficjalnej części, zaraz idziemy się nawadniać
Już po oficjalnej części, zaraz idziemy się nawadniać © offensivetomato

Marek w swoim żywiole
W karczmie odpoczywaliśmy do późna, Marek w swoim żywiole © offensivetomato




  • DST 458.82km
  • Czas 18:24
  • VAVG 24.94km/h
  • VMAX 62.46km/h
  • Podjazdy 3749m
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

V Śląski Maraton Rowerowy

Niedziela, 29 czerwca 2014 · dodano: 03.07.2014 | Komentarze 3


Po ubiegłorocznym IV Śląskim Maratonie Rowerowym skutecznie wybiłem sobie z głowy opcję pokonania 600km w 24h i utwierdziłem w tym co już wcześniej przypuszczałem, że moją granicą jest 500km w ciągu doby i raczej to szybko nie ulegnie zmianie. W tym roku postanowiłem więc skupić się na dwóch startach, na Maratonie Podróżnika – 500km/24h oraz V Śląskim Maratonie Rowerowym – 450km/24h (oczywiście nie licząc BBT). Ponieważ ten pierwszy nie bardzo mi wyszedł (problemy ze sprzętem) postanowiłem dobrze przygotować sprzęt do drugiego.

Dwa dni przed wyjazdem zauważam problem z tylną oponą - jest uszkodzona przy obręczy i w zasadzie nadaje się do wymiany. Na szybko zakupuje więc nowe – wybór padł na zachwalane Continental Grand Prix 4000S. Na tym jednak problemów nie koniec, za nic nie mogłem założyć nowych opon na obręcz. Po około godzinnej walce jedynie połamałem wszystkie swoje łyżki i nic, dopiero po telefonie do kumpla dowiedziałem się że dopóki nie sprawię łyżek z prawdziwego zdarzenia to mogę „pomarzyć”. Na uszkodzonej oponie dotaczam się jakoś do Warszawy, kupuję „porządne” łyżki i z ich pomocą opony niemalże same wskakują na swoje miejsce. Nowe oponki, nowe dętki, wszystko powinno być ok.


Do samego Radlina docieram dzień przed startem. Nocleg wynajmuję w tym samym miejscu co rok i dwa lata temu, tylko że tym razem na mieszaniu jestem sam. Na miejscu odpoczywam w najlepsze, śpię rewelacyjnie, początek następnego dnia mam leniwy, jem śniadanie i znów idę spać. O 14 jadę na start, spotykam Andrzeja, Waxmunda i Rabarbara, z Andrzejem idziemy pogadać czy mogę odstąpić mu swoje miejsce w drugiej grupie. Zgodnie z oczekiwaniami organizatorzy kręcą nosem więc zostajemy przy tych grupach które nam zostały przypisanei odbieramy swoje pakiety startowe. Wracam na mieszkanie, zakładam rowerowe ciuchy i lecę z powrotem na start.


Tu coraz więcej ludzi, znajome twarze, w tłumie wypatruję Leszka, znajomego z którym współpracowałem na obu moich dotychczasowych startach w Radlinie, razem także jechaliśmy ostatni BBT, gadamy więc dłuższą chwile i idziemy na odprawę. Na niej zgodnie z oczekiwaniami praktycznych informacji tyle co kot napłakał, wprowadzono więcej zamętu w głowach i trochę śmiechu, ktoś wspomina o jakiś skrótach którymi można jechać, organizatorzy oczywiście nie byliby sobą gdyby nie zmodyfikowali nieco trasy. Po odprawie robimy jeszcze rundkę honorową po Radlinie i jedziemy na start.


Przed wyruszeniem na pierwsze okrążenie trochę zaczyna nas straszyć pogoda, widać coraz ciemniejsze chmury nad Radlinem, coraz głośniej słychać o gorszych prognozach, o deszczu, przeciwnym wietrze i upale w dniu następnym. Ponieważ start przewidziano na 17:30 od razu zaopatruję się w nogawki a do tylnej kieszonki koszulki zwijam kurtkę przeciwdeszczową.


Ruszam o 17:35, początek to dość żwawa jazda w grupce. Do zjazdu na Wiślankę jadę w towarzystwie kilku osób, ale nie znam nikogo. Z nieba zaczynają lecieć pierwsze krople deszczu, chmura jednak nas omija i dalej lecimy po suchej ulicy. Perfidnie wiozę się na kole nie wychodząc na zmiany, szczególnie na Wiślance gdzie czołowy wiatr już można nieco odczuć. Pomału doganiają nas inne osoby, grupki, w pewnym momencie jedzie razem z 25 osób. Szybko jednak taki peletonik zaczyna się rwać, jedni przyspieszają, inni jadą trochę wolniej, ja oczywiście zostaję z tymi drugimi. Po minięciu zwężenia na jezdni nagle wszyscy zaczynają skręcać w lewo, patrze na ślad, a ten mówi żeby jechać prosto, pewnie to ten skrót o którym była mowa na odprawie więc skręcam i ja. Stąd już jadę centralnie pod wiatr jednak będąc w miarę świeżym idzie całkiem sprawnie i po nie dłuższej chwili melduję się na pierwszym PK.


Na miejscu panuje straszny tłok, odbijam kartę, dostaję pakiecik z jedzeniem i ustawiam się w kolejce do obrzydliwego izotonika. Spokojnie jem, gadam z kimś, korzystam z ubikacji i za chwilę na punkcie widzę Leszka. Tak jak przewidywałem, od tej pory jedziemy razem.


Z punktu startujemy z dobrym wiatrem w plecy. Po przecięciu wiślanki towarzyszą nam ładne widoczki, dochodzimy do wniosku że w sumie trasa nie jest taka zła, moim zdaniem najciekawsza jaką do tej pory tu jechałem. Wiatr hula w najlepsze, lecą gałęzie z drzew i od czasu do czasu porządnie nami szarpnie. Przed Cieszynem jest kilka fajnych zjazdów i fajnych podjazdów, w samym Cieszynie już mniej fajny podjazd ale za to widok za nami całkiem przyjemne. Lecimy sprawnie do fajnie ulokowanego punktu w Zebrzydowicach.


Z Zebrzydowic po nie dłuższej chwili wyjeżdżamy już z włączonymi lampkami. Zaczyna być mokro, jest trochę kałuż na poboczach, na pewno kogoś przed nami złapała niezła ulewa. Po chwili dogania nas jakiś gość i bez słowa zaczyna z nami współpracować. Ja z Leszkiem gadamy w najlepsze a facet czasami wychodzi na zmiany, a czasami chowa się za nami i milczy jak zaklęty. W trójkę doganiamy Wojtka i czwórką docieramy do skrętu na PK w Tworkowie. Leszek będąc z przodu przegapia zakręt i leci prosto, drę się za nim ale nic nie słyszy, na szczęście odpowiednio wcześnie zorientował się że nikogo za nim nie ma, na szczęście bo nie chciało mi się go gonić aby wyprowadzać z błędu :P.


Na punkcie uzupełniamy płyny i zbieramy się na dłuższy odpoczynek w Radlinie do którego pozostało niewiele ponad 20 km. Przed samą metą zaliczamy jeszcze dziurawy podjazd i dłuuugą prostą do samej bazy maratonu. Na miejscu jesteśmy kwadrans przed północą. Odbijam kartę i Pani od razu wciska mi ostry gulasz. Po ciepłym posiłku zaczynamy zbierać się na kolejną pętlę. Wyruszamy w towarzystwie kilku innych osób. Zaraz za startem mijamy grupkę lejących się po mordach Ślązaków, mają już dobrze w czubie, nie są w stanie stać więc leją się na leżąco, od czasu do czasu zataczając na pół jezdni. Jechać i lać się o tej porze jest dobrze, ruch minimalny więc jedni i drudzy mogą w zasadzie zająć całą szerokość ulicy. Znów do wiślanki droga mija mi całkiem sprawnie, jednak czuć po wietrze że na samej wiślance nie będzie już tak kolorowo.


Tu zaczynamy jazdę centralnie pod mocny wiatr. Lecimy w kilka osób więc jeszcze nie ma tragedii. Nie schodzimy poniżej 25km/h jednak osoba jadąca z przodu musi się trochę naszarpać. Mniej więcej takie tempo utrzymujemy do samego zjazdu na Ustroń odkąd wiatr momentami wieje już tak mocno że sobie odpuszczamy, kręcimy zdecydowanie wolniej, około 20km/h.


Na punkcie przeżywamy lekkie rozczarowanie, brak obrzydliwego izotonika, jest woda ale coś czuję że to jednak może być za mało. Jak ten izotonik smakuje to jedna sprawa, ale jazda na samej wodzie, u mnie przynajmniej, nie wygląda za kolorowo. No cóż, najwyżej zrobimy jakiś postój na jednej ze stacji, tych akurat na trasie nie brakuje. Tankujemy do pełna, jem jeszcze suchą na wiór bułkę i jedziemy. Wyjazd z Ustronia mamy podobny jak na poprzedniej pętli – z wiatrem, aż do samego Radlina już nam specjalnie nie przeszkadza. W Zebrzydowicach wyłączamy lampki, zaczyna być coraz jaśniej, wygląda też na to że będziemy mieć upalny dzień. Jadąc nie mogę oprzeć się wrażeniu że to już ostatnia pętla, nie mogę jakoś wbić sobie do głowy że to jeszcze nie koniec, zaczyna nas łapać senność. O tej porze zawsze tu kończyliśmy zabawę, Leszek coś zaczyna marudzić, że on już chyba nie pojedzie, to że ostatnie okrążenie, kolega mi się trochę podłamuje. Na punkcie w Tworkowie jednak obiecujemy obsłudze że jeszcze nas zobaczą i lecimy do Radlina.


Tu Pani ponownie wciska mi talerz ostrego gulaszu, uzupełniamy płyny, tankujemy, zrzucamy niepotrzebny nadmiar ciuchów i po około 40 minutach wyruszamy na trasę. Z godziny na godzinę jest coraz bardziej gorąco. Bidony wysychają mi już szybciej niż wcześniej, wiatr ani myśli nam chociaż na chwilę dać spokój i zaczyna się robić nieprzyjemnie. Na wiślance, gdzie nie jesteśmy już w stanie jechać szybciej jak 20 - 23 na godzinę porządnie mnie odcina. Okropnie mnie mdli, jak pomyślę o wypiciu czegoś lub zjedzeniu jest jeszcze gorzej. Męczę się okropnie do samego Ustronia, przed zjazdem wiatr tak wieje że jedziemy max 20km/h. Robi się za nami niezły korek, pewnie niejeden kierowca nas w myślach zbluzgał. Do Ustronia dosłownie dotaczamy się ostatkiem sił. Jest izotonik, ładuję więc pełne bidony, wmuszam w siebie kanapkę, biorę jakiś zapas kalorii w kieszonkę i lecimy. W międzyczasie mówię Leszkowi co mi jest, ten niedługo myśląc mówi że ma dla mnie rozwiązanie.


Przy najbliższym sklepie, jeszcze w Ustroniu, zatrzymujemy się i za chwilę widzę kolegę z dwoma zimnymi piwami. Tego jeszcze nie ćwiczyłem podczas jazdy, Leszek mówi że na bank mi to pomorze. Wychylamy więc po butelce i lecimy dalej. Piwo doskonale nas schładza i po krótkiej chwili zaczyna mi się odbijać... gulasz !. Było to zdecydowanie za ciężkie żarcie na taki wysiłek. Po chwili jedzie mi się lepiej, sięgam po bidon, po batona i siły momentalnie wracają. Nie ciśniemy już nie wiadomo jak, ale przynajmniej jakoś sensownie się toczymy. Za Ustroniem niestety wiatr nam nie odpuszcza, przeszkadza wiejąc w twarz, już do samego końca.


W Zebrzydowicach zatrzymujemy się na chwilę, odbijamy karty, pijemy herbatę, dziękujemy obsłudze i lecimy dalej. Wszystkie podjazdy pokonujemy na małej tarczy, na zjazdach dokręcamy. Przed Tworkowem ponownie robimy przerwę na coś ziemnego, tym razem już nie piwo, odpoczywamy dłuższą chwilę kosztem tego aby na ostatnim PK już nie siedzieć. W Tworkowie jedynie odbijamy karty i lecimy do Radlina. Po drodze wyprzedzają nas ludzie startujący na 150km. Na mecie jesteśmy po niecałych 22 godzinach.


Był to mój trzeci już start w Radlinie i zastanawiam się czy nie ostatni. Trzeci raz wykręcam podobny czas i jechać tam ponownie tylko po to aby się przejechać i po raz czwarty ukończyć maraton z podobnym wynikiem już chyba nie ma zbyt większego sensu. Większy dystans jest dla nie raczej nie do osiągnięcia w limicie 24h, jechać tą samą pętlę 4 razy ??, już na samą myśl mi się nie chcę. Chyba żeby poprawić swój wynik na 450km, ale na dzień dzisiejszy jest to raczej mało prawdopodobne. Pożyjemy, zobaczymy.


+ :

- trasa całkiem udana. Może nie ma się nad czym za bardzo podniecać, ale wydaje mi się że ta była najciekawsza jaką do tej pory (od 3 startów) tu jechałem.
- oznaczenie trasy lepsze niż w latach poprzednich (przynajmniej się bardziej starali)
- gęsto ulokowane punkty kontrolne (szybciej mijał czas)
- miła obsługa na punktach
- szukam ...


- :
- jedzenie
- izotonik
- GODZINA STARTU




  • DST 305.33km
  • Czas 13:14
  • VAVG 23.07km/h
  • VMAX 38.05km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika

Niedziela, 8 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 2


Opis później - brak czasu :(.





  • DST 450.96km
  • Czas 17:13
  • VAVG 26.19km/h
  • VMAX 52.85km/h
  • Podjazdy 3199m
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

IV Śląski Maraton Rowerowy

Niedziela, 23 czerwca 2013 · dodano: 26.06.2013 | Komentarze 10

Zapisując się na maraton miałem bardzo ambitne plany. Niestety czym innym jest wymyślić sobie zza biurka przejechanie 600 km w 24 godziny, a czym innym zrealizowanie tego celu. Już jakiś czas przed startem czułem, że potrzebował będę cudu aby tego dokonać, ale świadomie nie zmieniłem dystansu na krótszy, liczyłem na jakiś ciekawy obrót sprawy. Lekkie zaskoczenie przeżyłem widząc swoje nazwisko w pierwszej 15 obok innych, które już trochę kojarzę i odniosłem wrażenie że … chyba nie bardzo tu pasuję, przynajmniej na razie ;).

Na miejsce, podobnie jak w ubiegłym roku, wybieram się z ekipą podrozerowerowe.info. Pociągiem z Warszawy, wraz z Księgowym, docieram do Rybnika skąd już na rowerach dotaczamy się do Radlina. Dotaczamy to chyba odpowiednie słowo biorąc pod uwagę nieludzki upał panujący w tym dniu, w tej części kraju. Po 5 km pot leje się z nas na potęgę, robimy postój na najbliższej stacji na coś zimnego. Po 5 km robimy postój, a ja myślę o 600 następnego dnia !.

W końcu docieramy na nocleg, robimy zakupy, zapisujemy się, czekamy aż zjawi się reszta i jedziemy na odprawę. Tam standardowo nie ma nic ciekawego, trochę śmiechu i informacji typu „gdzieś tam jest strzałka w lewo, ale nie jedziemy w lewo.” W sumie nie spodziewałem się żadnych rewelacji, pamiętam odprawę sprzed roku, też było omawianie trasy, jednak ten kto nie zadbał o zapoznanie się z nią wcześniej, miał jak w banku że się pogubi. Przepraszam, jedna ciekawostka się pojawiła, na maratonie kask nie jest obowiązkowy!. Reszta wieczoru mija na gadaniu o rowerach oraz innych głupotach, naturalnie znajduje się piwko na lepszy sen.

Poranek mam dość leniwy, na miejscu musimy być po 9 więc jest masa czasu. Wolno zbieram się z łóżka, nie czuję się jakoś specjalnie zmotywowany czy podekscytowany, mam wrażenie że reszcie bardziej udziela się klimat maratonu. Wskakujemy w rowerowe ciuchy i ruszamy na start. Pogoda zdecydowanie lepsza od wczorajszej, jest o dobre 10 stopni mniej.

Na miejscu w końcu spotykamy Radka, który zaskakuje nas swoim nowym, świeżutko co skręconym sprzętem. Gdzieś tam jeszcze brakuje śrubek ale ogólnie jeździ i robi niezłe wrażenie. Wrażenie robi też sam właściciel, który przyznaje że od dwóch nocy nie śpi bo jak nie składał roweru to jechał do Radlina, od Katowic na rowerze.

Impreza pomału zaczyna się rozkręcać, zdjęcia, przemowy i honorowa rundka po mieście z organizatorem na czele. Po wszystkim ustawiamy się do startu ostrego. Ruszamy, chłopaki od razu nadają dobre tempo, ale do wytrzymania. Pierwsze kilometry to odcinki raczej płaskie lub delikatnie z górki więc nie mam problemu z utrzymaniem się w grupie. Po około 5 km Bartek zatrzymuje się, sprawdzam co się stało - guma, mówi że niepotrzebnie zwalniam wiec lecę dalej. Staram się dogonić grupkę, przed Pszowem jadę objazdem przez osiedle, jest delikatnie z górki, widzę ich przed sobą, nieco zwolnili, więc staram się przycisnąć. W ostatniej chwili zauważam próg zwalniający, daje ostro po hamulcach ale i tak wylatuję w górę, ledwo utrzymuje się w rowerze, lecz gubię bidony. Zbieram wszystko, sprawdzam czy niczego nie brakuje i lecę dalej. Samemu nie jedzie się już tak łatwo, dość silny czołowy wiatr umila mi pogoń. Na zakrętach pomału tracę kontakt wzrokowy z grupą i zaczynam zwalniać tempo, chociaż cały czas nie schodzę poniżej 30 km/h.

Przed Raciborzem mam wymuszony postój. Ruch na skrzyżowaniu jest tak duży że nie sposób jechać dalej. Litują się w końcu nade mną ludzie obstawiający akurat w tym miejscu maraton, wstrzymują auta i pozwalają ruszyć. Godzę się już z tym że przyjdzie mi kawałek jechać samemu, odpalam więc nawigację i lecę dalej. Za Raciborzem wyprzedza mnie jakiś koleś, wypytuje o czołówkę, jej tempo i ciśnie za nimi jak opętany. W okolicach wsi Sulków dogania mnie w końcu druga grupa, z której towarzystwa zamierzam skorzystać. Wypatruje w niej Andrzeja i Bartka, dociskam i ląduje komuś na kole. Chwile później, kilka metrów za nami jest kraksa. Aż mnie zmroziło jak się odwróciłem i zobaczyłem jak to wygląda, zawracamy. Szczęśliwie skończyło się na poprzebijanych dętkach i szlifach, u jednego gościa dość konkretnych. Po chwili ruszam, przed wjazdem na drogę 416 doganiają mnie zawodnicy z 3 grupy z którymi zabieram się na punkt w Głubczycach.

Na miejscu odbijam kartę i uzupełniam zapasy. Ci z którymi dojechałem już się zbierają, mi to idzie nieco oporniej. Zamieniam kilka słów z ludźmi z punktu, po chwili pojawiają się inni zawodnicy. W końcu wyruszam. Jadę całkiem sprawnie, pomału zaczynam wierzyć w niezły wynik. Zaczyna się świetny odcinek drogi między Głubczycami a skrętem na Gierałtowice. Na zjazdach nie dokręcam, momentami mam na liczniku blisko 50 km/h, podjazdy pokonuję sprawnie i po dłuższej chwili docieram do wcześniej wspomnianego skrętu. W końcu wiatr trochę odpuszcza, cały czas wieje, lecz teraz jakby bardziej pomagał. Drogę cały czas mam dobrej jakości, jednak kompletnie nie oznaczoną. Przed startem dostaliśmy informację od organizatora że gdzieś strzałki poznikały. Gdyby nie GPS to bankowo tu bym pobłądził. W pewnym momencie ślad wprowadził mnie w jakąś boczną, dziurawą drogę aby po chwili przeciąć trasę 45 na której nagle pojawiają się oznaczenia. Na przejeździe przed Sukowicami w ostatniej chwili udaje mi się zdążyć przejechać przed zamknięciem szlabanów. Bez problemu docieram do Kuźni Raciborskiej skąd kieruję się na drugi punk kontrolny.

Pomału zaczynam odczuwać samotną jazdę, czuję że zbliża się kryzys, na punkcie w Rudach już na pewno poczekam na kogoś. Na miejscu, po załatwieniu formalności, biorę coś do picia i po chwili widzę że dogania mnie grupa, ... którą goniłem. Musieli pogubić drogę, ktoś tam krzyczy że za karę odpoczywają tylko minutę i jadą dalej. Znów mi uciekają, ze mną dzieje się coś złego. Pomału zaczynam czuć brak motywacji do dalszej jazdy. Widzę ludzi co siedzą w ogródku piwnym, zimne piwo, to tego właśnie mi teraz trzeba ! :). Zaczynam błądzić w myślach, jem banana, którego wiozłem z Głubczyc, popijam gorzką herbatą, potem kawą i ruszam, znów sam. Niecałe 30 km już dotaczam się do Radlina, po drodze zaliczając największy podjazd na trasie. Jeszcze wyprzedza mnie jakiś gość co startuje na 300, gadamy chwilę ale nie mam już siły lecieć za nim.

Pierwszą pętlę zaliczam ze średnią 30 km/h, wynik całkiem ok, ale nie palę się do drugiej. W Radlinie spokojnie jem żurek, po chwili wypatruje mnie Leszek z którym u ubiegłym roku jechałem BBT, siadamy i gadamy w najlepsze. Z czasem zaczynają zlatywać się ludzie z pierwszego okrążenia, Artur na poziomce, Andrzej, który tak pobłądził że po pierwszej pętli ma 190 km !, zaczyna poważnie mówić o wycofaniu się, mi też po głowie chodzą podobne myśli. Po 1,5 godziny marudzenia decydujemy się w jednak wyjechać, na najprawdopodobniej ostatnie okrążenie.

Lecimy spokojnie, czasami przyciskamy mocniej ale bez przesady. Olewamy objazd w Pszowie i jedziemy prosto pod prąd przez rozkopaną ulicę. Cały czas wieje w pysk, zły jestem na to że tak zaczęło się wszystko pierdolić, czuję że mam siłę w nogach, za to w głowie zero, po prostu przestało mi się chcieć jechać. W drodze zatrzymujemy się ze dwa razy, bez ciśnienia dotaczamy się do Głubczyc. Tu siedzimy dobre 20 minut, gadamy z obsługą punktu, Ci spełniają każdą naszą zachciankę, aż mi głupio w pewnym momencie. Dowiadujemy się też, że mieli zgłoszenie o kimś, kogo podejrzewają o to, że miał po drodze ustawiony transport i pozajeżdżał autem, gość podobno z drugiej grupy. Różne ludzie mają pomysły. Pomału zbieramy się i lecimy dalej.

Zaraz po wyjeździe zauważam że coś nie zgadza mi się droga. Ślad ze strony orga nieco skraca trasę w Głubczycach, jak się później okaże nie tylko w tym miejscu. Lecimy 38 - ką, technika ta sama co poprzednio, na zjazdach odpoczywamy, pod górkę kręcimy, ale już delikatniej. Po dłuższej chwili docieramy do zjazdu na Gierałtowice i znów widzę, że jedziemy dłuższą drogą o sporo gorszej jakości. Chłopaki mówią że pierwszą pętlę jechali tak jak teraz, ale skoro ja mam przed sobą mapę to niech jadę pierwszy. Trzeci „skrót” wypada w okolicach Długomiłowic, wspomnianą wcześniej dziurawą i wąską drogą. Jak z niej w końcu wyjeżdżamy, Leszek mówi że faktycznie kawałek nadrobiliśmy. Zaczynamy zastanawiać się czy ktoś, kto został posądzony o transport autem, czasami nie jechał z nawigacją tą ścieżką, ba istnieje spore prawdopodobieństwo że tym kimś jestem ja !. Ludzie, których goniłem na pierwszej pętli, między punktami w Głubczycach, a tym w miejscowości Rudy, wcale nie musieli pogubić drogi, a ja wcale nie musiałem jechać autem żeby znaleźć się przed nimi, wystarczyło nie patrzeć na znaki, których z resztą w tym miejscu było jak na lekarstwo, tylko na GPS. Poza tym przeleciałem zaraz przed pociągiem, który mógł na chwilę kogoś zatrzymać. Dziwna sprawa, ale dopóki nikt nie rzuci numerem ani nazwiskiem nie zamierzam sprawy rozdmuchiwać.

Przestaje wiać, jedzie się przyjemnie do tego stopnia że pomału w głowie zaczynają się rodzić myśli czy nie wyjechać na trzecią pętlę. W takich warunkach czas zaczyna biec nieco szybciej i ani się oglądamy jak jesteśmy na punkcie. Tu uzupełniamy to co można i ponownie nie spieszymy się z wyjazdem. Chłopaki gdzieś dzwonią, ja siadam na ławce i na chwilę zamykam oczy. Jak je otwieram jest tylko gorzej. Ruszamy, toczymy się dalej, w zasadzie wszystkie podjazdy pokonując na małej tarczy. W tym miejscu jednak podejmuję decyzję o rezygnacji. Już mam dość, nie chce mi się jechać, chce mi się spać, gdzieś tam czeka prysznic, łóżko, perspektywa tego wszystkiego po prostu nade mną zwycięża.

Do Radlina dotaczamy się po 23. Widzimy grupkę startującą na 450, wśród nich wypatruję Andrzeja. Sam odbijam kartę i łapię się za coś do jedzenia. Gadam jeszcze chwilę z gościem, który także rezygnuje z dalszej jazdy. Zaczynam wypatrywać Artura, który ma klucze do naszego noclegu, jak się zjawia zaczynam pomału myśleć o zbieraniu się.

Kątem oka dostrzegam Leszka, który coś tam kombinuje, kiwa głową i cieszy się jak głupi, krzyczy że zaraz wyruszamy i nie chce słyszeć że nie jadę. Wkurzam się trochę bo wiem że on pojedzie, a ja zaraz jak wrócę do domu, wezmę prysznic i położę się, to nie zasnę tylko zacznę żałować że nie pojechałem z nim. Sam nie wierzę w to co mówię, ale decyduję się na kolejną pętlę. Koleś, który przed chwilą zrezygnował krzyczy żebyśmy na niego poczekali bo on w sumie też chce ruszyć. No to jest nas trzech, mówię Arturowi żeby na mnie nie czekał i zamieniam kilka słów z Agnieszką i Janem, którzy niedawno zrobili 300. Agnieszka zazdrości nam wschodu słońca na trasie (w sumie nie masz czego, wszystko przykryły chmury :)).

Ruszamy spokojnie, z resztą takie jest założenie, chodzi tylko o to, żeby zaliczyć 450, czas nie gra roli. Po chwili zauważam że lampka zaczyna mi siadać, a nie mam nic zapasowego. Ponownie olewamy objazd w Pszowie i znów lecimy między pachołkami pod prąd. Pech chciał że akurat w tym momencie jedziemy czołowo na Policję. Ci zatrzymują się i krzyczą coś do nas, machamy do nich tylko i lecimy dalej, jeden zakręt, za chwilę drugi i po problemie. Jeszcze przez jakąś chwilę oglądamy się czy na pewno za nami nie jadą.

Zaczyna robić się sennie więc chłopaki decydują aby jednak trochę przycisnąć, przynajmniej do pierwszego punktu. Robimy bardzo krótkie zmiany, trochę obawiam się prowadzić, z minuty na minutę coraz mniej widzę. Leszek ma całkiem dobrą lampę i jak wychodzę na przód to pomaga mi swoim światłem. Współpraca układa nam się całkiem sensownie i przed 4 docieramy do Głubczyc. Siedzimy tam jakieś 20 minut, kładę się na materacu, piję bardzo słodką herbatę i zagryzam bananem. W międzyczasie na punk dociera dwóch zawodników lecących na 600. Oficjalnie zostałem zdublowany :).

Zaczyna robić się jasno, wyruszamy punktualnie o 4. Ponownie sprawnie pokonujemy drogę między Głubczycami a skrętem na Gierałtowice. Wstępują w nas nowe siły, jedzie się bardzo przyjemnie. W oddali na łąkach widać mgiełki i dziką zwierzynę. Ruchu nie ma praktycznie żadnego więc pozwalamy sobie na jazdę środkiem drogi. Na punkcie w Rudach budzimy ekipę z obsługi, facet wygląda na nieźle zmęczonego :), łazi owinięty kocem i sam nie wie czego szuka :). Zamieniamy z nim kilka zdań, tankujemy i lecimy na metę. Już spokojnie, już blisko, ostatnie góreczki jedziemy na młynku :P. W Radlinie meldujemy się chwile po 8 rano.

Podsumowanie.

Ogromny plus dla organizatora za trasę. Była trudniejsza od poprzedniej, ale za to bardziej ciekawsza. Szkoda że oznaczenie wzięło w łeb na niektórych odcinkach, ale niestety nie da się dopilnować wszystkiego. Jedyne do czego można się przyczepić to ślad nie do końca pokrywający się z rzeczywistością, oraz błędnie podaną ilość przewyższeń. Na profilu podane jest 530 m a w rzeczywistości wartość ta jest prawie dwa razy większa :).

W tym roku zabrakło motywacji, rok temu, mimo że fizycznie wyglądałem słabiej nie miałem większych problemów z wyruszeniem na trzecie okrążenie. Wtedy miałem jasno postawiony cel: pierwszy raz pokonać 400km w dobę i przy okazji zdobyć kwalifikację do BBT.

Teraz wyglądało to o wiele gorzej, mimo lepszego sprzętu i większego doświadczenia. Może zbyt surowo siebie oceniam, w końcu udało się przejechać kawał drogi, jednak fakty są takie że ani nie pokonałem dystansu na jaki się zapisałem, ani nie udało się poprawić czasu sprzed roku. Nie żałuję jednak swojego udziału w maratonie, poznałem kilka sympatycznych osób, przejechaliśmy wspólnie ciekawą trasę, a chyba o to w tym wszystkim chodzi.



  • DST 306.09km
  • Czas 13:32
  • VAVG 22.62km/h
  • VMAX 63.38km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kraków

Sobota, 8 czerwca 2013 · dodano: 09.06.2013 | Komentarze 1

Już we czwartek okazało się że pogoda w weekend nie będzie taka straszna jak o tym wszędzie trąbią. Zapada więc decyzja o jakiejś dłuższej wycieczce na południe. Cel – Kraków, oddalony o jakieś 300 km wydaje się być w zasięgu, tym bardziej że wiatr ma wiać także w tamtym kierunku.

Według prognoz w tym momencie w tym miejscu miało padać © offensivetomato


Startuję w piątek chwilę przed 20. Pierwsze kilometry między tirami na 50 lecą szybko i sprawnie, do Grójca docieram na 21 i stąd, już wspólnie z Piotrem, kierujemy się na Radom. Warunki mamy doskonałe, czyste niebo, lekki wiatr w plecy i pusta droga. Przed Przybyszewem zaczynamy jednak dostrzegać burzę na południu, nie jest to dla nas jakaś niespodzianka, od początku spodziewaliśmy się tego typu atrakcji.

Przed Radomiem warunki pogarszają się nieco, na ulicach jest już sporo wody, zaczyna robić się zimniej i co gorsze, czuję się coraz bardziej senny. Nie udało mi się pogodzić wyjazdu z pracą, cały piątek byłem poza domem, poprzednią noc także mam w zasadzie pól przespaną i zaczynam czuć że przyjdzie mi za to zapłacić. Dopóki jedziemy źle nie jest, gorzej czuje się na postojach gdzie senność zaczyna męczyć coraz bardziej.

Za Skarżyskiem Kamienną zaczyna robić się ciekawiej, teren przestaje być płaski, zaczynają się fajne widoczki, zjeżdżamy z 7 i przed Kielcami jedziemy okolicznymi wioskami przy okazji zaliczając kilka fajnych pagóreczków.

Mgiełki o świcie © offensivetomato


Do Kielc wpadamy przed 6, tu Piotr decyduje że kończy wycieczkę, jedziemy na dworzec PKP gdzie okazuje się że 5 minut przed nami odjechał pociąg do Warszawy a następny jest dopiero około południa. Mimo moich namów do dalszej jazdy i możliwych problemów z powrotem z Kielc o tej porze, kolega podtrzymuje swoją decyzję. Szkoda, ale dzięki za wspólną jazdę ! :).

Do mety mam jeszcze trochę ponad 100 km ale czuje że nie będzie to łatwa stówa. Senność cały czas dokucza, mylę drogę zaraz za Kielcami, muszę wracać, jazdę utrudniają prace drogowe. W końcu udaje mi się dostać na 7, ale cały czas kusi mnie perspektywa powrotu, fotela w pociągu i błogiego snu. Trzeba doszukiwać się plusów w tej chwili, a tych dookoła pełno, fajna pogoda, ciekawa droga, miłe widoczki, jadę więc dalej. Na zjazdach kładę się na rowerze, podjazdy pokonuję na miękkich przełożeniach. Góreczka za góreczką, kilometr za kilometrem i droga mija całkiem przyjemnie.

Przed Krakowem, pogoda cały czas dopisuje © offensivetomato


Nie taki diabeł straszny jak go malują, cel osiągnołem około południa. Na zwiedzanie Krakowa nie mam za dużo czasu, ale nie żałuję, w końcu nie jestem tu ani pierwszy ani ostatni raz więc lecę na pociąg. Jak już udaje mi się usiąść sen odpuszcza całkowicie i przez pierwsze pół drogi gapie się w okno.

Kraków. Cel osiągnięty ! © offensivetomato


Droga super, szczególnie ostatnie kilometry, na których trochę już przeszkadzał wiatr, będę miło wspominał. No i pogoda super, spodziewałem się że prognozy mogą się nie sprawdzić, ale nie przypuszczałem że trafi się aż tyle słońca.

Licznik © offensivetomato




  • DST 300.49km
  • Czas 12:55
  • VAVG 23.26km/h
  • VMAX 49.59km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mszczonów - Nowe Miasto - Końskie - Skarżysko Kamienna - Starachowice - Radom - Białobrzegi - Przybyszew - Grójec - Mszczonów

Sobota, 29 września 2012 · dodano: 29.09.2012 | Komentarze 4

Co tu dużo pisać. Świetna pogoda i aż szkoda było nie wykorzystać. Trochę wiatru (szczególnie w Świętokrzyskim) i deszczu pod koniec jednak nie ma na co narzekać.

Aha, nie dobijałem i nie miałem zamiaru, licznik sam zaraz przed domem wskoczył na 300 :).




Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Dzień Trzeci.

Poniedziałek, 27 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 4

Obudzony wcale nie czuję jakbym spał dwie godziny, ba jestem przekonany że ktoś sobie żarty robi i budzi mnie zaraz po tym jak się położyłem. Zegarek jednak nie ma litości i mówi że trzeba się zbierać. Ruszamy parę minut po 2 w nocy. Jest mokro, pada delikatny deszcz, ale jedzie się całkiem nieźle, sen spełnił jednak swoją funkcję. Sprawnie przebijamy się przez Ostrowiec Świętokrzyski gdzie już chyba od 2 lat są poustawiane jakieś objazdy, dalej przez Opatów i za skrętem w Lipniku zaczynamy pomału wypatrywać mostu na Wiśle.

Czuć już wyraźnie pofałdowany teren jednak nie to jest problemem, gorszy jest ruch na 9, jazda szybko zaczyna przypominać koszmar. Pędzące tiry wyprzedzają nas na gazetę, a wcale nie lepiej zachowują się samochody osobowe. Do Nowej Dęby docieramy już z kilkoma sytuacjami na koncie po których normalnie darowałbym sobie dalszą jazdę. Tu dostajemy pyszną zupę no i ruszamy, byle szybciej zjechać z 9. Dalej jedziemy bardzo spokojnie, staramy się trzymać jak najbliżej prawej strony jezdni. Kilka razy próbowałem jechać tak żeby auto nie mogło mnie wyprzedzić, musiało zwolnić i poczekać aż będzie miało miejsce, jednak skończyło się to otrąbieniem. Szczęśliwie docieramy do Rzeszowa i tu o dziwo nie mamy większych problemów z przebiciem się przez miasto. Na punkcie Pod Skrzydłami siadamy na chwilę, atmosfera jest już nieco luźniejsza bo wiemy że spokojnie damy radę zmieścić się w czasie, pijemy kawę, herbatę i wpychamy w siebie słodkie bułki. Za chwilę wpada WuJekG i mówi że już mu na czasie nie zależy, ale leci dalej bo w końcu nie jest nudno i płasko, a Leszek z kolei przyznaje, że obawia się trochę dalszej drogi bo nigdy wcześniej nie jeździł po górach !.

Przed Domaradzem ma przedsmak tego co go czeka i nie jest zachwycony :). Trochę dalej, przy zjeździe z 9 dopada nas niezła ulewa i znów jestem cały mokry. Dodatkowo łańcuch zaczyna rzęzić a nie mam ze sobą żadnego smaru. Na szczęście do Starej Wsi pod Brzozowem jest niedaleko i mam nadzieję podreperować tam trochę i siebie i rower.

Na punkcie w remizie meldujemy się około 14:00. Tu pełen wypas, pyszny żurek, znów herbata, kawa, kanapki i masa słodkości. Ponownie spotykam Beatę od której pożyczam smar, Grzegorza walczącego z sennością i Wojciecha Kiełba, który już bez sakwy leci na metę. Pomału wypogadza się, zaczyna wychodzić słońce, wiatr jest dość silny, ale wieje centralnie w plecy więc wyruszamy pełni entuzjazmu.

Wjazd w Bieszczady mamy magiczny, widoki cieszą do tego stopnia że na zjazdach hamuję. Osobiście ten moment w całym maratonie wspominam najlepiej, dla kogoś kto lubi góry a mieszka w centralnej Polsce, największą nagrodą po pokonaniu tylu setek kilometrów jest właśnie ich widok. Po Sanoku trochę pokrążyliśmy żeby w końcu trafić na odpowiednią drogę, a przed Leskiem zaliczamy serpentyny, których już nie sposób nie odczuć i powoli, pomału docieramy do punktu w Ustrzykach Dolnych. Jest to zdecydowanie najsłabszy punkt na całej trasie, rozumiem że to prawie koniec, jednak przydałoby się tu coś więcej niż woda i pomarańcze. Na szczęście mam w bagażniku jeszcze jakiś zapas kalorii więc tylko uzupełniam bidony i jedziemy dalej.

Nie ma co ukrywać, jedzie się ciężko i to do tego stopnia, że przed Lutowiskami dwa razy zdarza nam się schodzić z rowerów. Daję przede wszystkim trochę odpocząć tyłkowi, który już zaczyna coraz dobitniej dopominać się o dłuższą przerwę. Mozolną jazdę cały czas umila zachód słońca i przepiękne krajobrazy. Przez Lutowiska jedziemy już o zmroku. Dalej zaczyna się delikatna górka, na której wyszukuję osławionej jeszcze w Świnoujściu tabliczki „Ustrzyki Górne 14” o której istnieniu Leszek nie ma zielonego pojęcia. Jak ją w końcu mijamy to nasłuchuję narzekań kolegi. Do samych Ustrzyk Górnych lecimy już w niezłym tempie, z jednej strony pomaga sam fakt tego że to już koniec, z drugiej wiejący w plecy wiatr. Na mecie jestem o 21:04 co daje w sumie 60:11 jazdy brutto i 77 miejsce, ale mi w zupełności wystarcza fakt, że po prostu dojechałem. Prawie udało mi się zejść poniżej 60 godzin o czym nawet nie marzyłem przed startem, będzie co bić w przyszłości :).

PODSUMOWANIE

Organizacja maratonu jest na naprawdę wysokim poziomie. Na punktach, oprócz ostatniego, nie brakowało praktycznie niczego i w zasadzie można było przejechać całość zaopatrując się w większości na nich. Uciążliwe jednak było ich rozmieszczenie, szczególnie na pierwszej połowie trasy, odcinki prawie 100 km dawały nieźle w kość przy gorszej pogodzie. Kiepsko wypadła też sprawa z monitorowaniem zawodników, jak się później dowiedziałem przez dłuższą część trasy ludzie kompletnie nie wiedzieli gdzie jestem, a mi szybko przeszła chęć na włączanie telefonu i zaznaczanie swojej pozycji, już nie wspominając o pisaniu wiadomości na blipie. Jadąc po prostu chciałem skupić się na jeździe, a jak się zatrzymywałem to wolałem posiedzieć i chwilę odpocząć, tym bardziej że trasa jest naprawdę mordercza. Miałem nadzieję że dane z punktów będą chociaż w miarę szybko trafiały do sieci, jednak dopiero we Wsoli pani przy mnie, na tablecie, zaznaczyła gdzie faktycznie jestem.

Na mecie słyszałem też głosy że nie wszystkim pasowało to że ktoś tam miał swój własny wóz techniczny czy że czołówkę przez Rzeszów przeprowadziła policja. Czy miało to wpływ na wynik końcowy ?, nie wiem, pewnie mogło mieć, mi osobiście to nie przeszkadza, przynajmniej teraz. Ja jechałem dla siebie i jestem zadowolony że się udało, chociaż też ktoś może mi zarzucić że miałem łatwiej bo po drodze skorzystałem ze swojego mieszkania.

Mimo wszystko organizatorom należy pogratulować, że udaje im się już 7 raz z rzędu zgrać wszystko w takim czasie i na takim dystansie. Z tego co słyszałem o podobnych maratonach w innych krajach, to my na BBT na punktach jesteśmy rozpieszczani. Tam, zupa czy choćby gorąca herbata wliczona w koszty wpisowego to luksus.

No i trzeba też pochwalić atmosferę panującą nie tylko między samymi zawodnikami, ale też zawodnikami i ludźmi będącymi na punktach. Nie spotkałem się ani razu z brakiem życzliwości, nawet ze strony osób nie będących bezpośrednio zaangażowanymi w maraton. Do zobaczenia za 2 lata.

Myślałem że mam dobrze ustawiony licznik jednak ten wskazał coś za duży dystans. Trochę błądziłem, fakt, ale na pewno nie aż tyle. Dlatego w statystykach wpisuję po prostu 1008 a niżej zamieszczam dane z licznika:

TRIP DIST: 1059,5
TRIP TIME: 44:34
AVG SPEED 23,77
MAX SPEED: 54,47

Forumowa ekipa na mecie © offensivetomato


Od lewej:
Robert!; Vagabond;
Rdklstr
Yoshko;
Waxmund;
Offensive_Tomato
Wilk