Info

avatar Blog ten rowerowy prowadzi offensivetomato z miasta Mszczonów. Mam przejechane 65809.53 kilometrów w tym 78.89 w terenie. Jeżdżę ze średnią prędkością 23.92 km/h i się wcale nie chwalęę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy offensivetomato.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

BBT 2014

Dystans całkowity:1013.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:42:53
Średnia prędkość:23.64 km/h
Maksymalna prędkość:58.12 km/h
Suma podjazdów:5000 m
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:1013.90 km i 42h 53m
Więcej statystyk
  • DST 1013.90km
  • Czas 42:53
  • VAVG 23.64km/h
  • VMAX 58.12km/h
  • Podjazdy 5000m
  • Sprzęt Cube Agree Pro
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bałtyk - Bieszczady Tour 2014

Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 · dodano: 19.09.2014 | Komentarze 3


Dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy zdecydowałem się spróbować swoich sił na BBT nie byłem pewien ani sprzętu na którym startowałem (rower trekkingowy), ani swoich możliwość, zarówno tych fizycznych jak i psychicznych. Poszedłem na żywioł, wystartowałem nie wierząc że dojadę. Po przejechaniu około 400km byłem pewien że zrezygnuję przejeżdżając przez rodzinną miejscowość Mszczonów, a będąc w tam po raz pierwszy uwierzyłem że jestem w stanie dojechać do końca.


Maraton udało ukończyć się z czasem lepszym niż początkowo zakładałem. Całość zajęła mi nieco ponad 60 godzin, co jak na mnie było świetnym wynikiem. Długo po tym zastanawiałem się ile w tym tak naprawdę było szczęścia, przyjaznych zbiegów okoliczności, które w jakiś magiczny sposób pomogły mi go ukończyć, a ile zawdzięczam sobie, przygotowaniom i kosmicznej wręcz jak na tamtą chwilę motywacji. Pamiętam, jakby to było wczoraj, jak za Rzeszowem wchodząc na rower odkryłem że nogi nie chciały zacząć się kręcić, pamiętam jak od tamtej pory musiałem je za każdym razem „rozbujać”, aby w ogóle poruszać się do przodu. Zajechałem się wtedy strasznie, na mecie byłem potwornie zmęczony, szczęśliwy, ale wyczerpany do granic możliwości.


Można by pomyśleć że Ci którzy już raz przejechali BBT mają łatwiej, wiedzą na co się piszą, wiedzą jak jechać, co robić, a czego koniecznie unikać. Pewnie niektórzy tak, ja jednak startując po raz drugi wcale nie czułem się pewniej, a wątpliwości miałem tyle samo co poprzednio, o ile nie więcej.


Do Świnoujścia wybieram się we czwartek, dwa dni przed startem. Mam w planach porządnie wyspać się, poszwendać po mieście i w końcu odwiedzić nadmorską plażę na której nie byłem ładnych parę lat. Już na Centralnym irytuje mnie pociąg, który przyjeżdża bez wagonu rowerowego. Na moje szczęście w środku jest na tyle mało ludzi że siadam w przedziale sam z całym bagażem. Z czasem pasażerów przybywa, jednak mój przedział omijają widząc rower, więc początek podróży mam ekstremalnie komfortowy.


Po czasie dosiada się do mnie jakiś facet, zagaduje gdzie jadę z rowerem, i śmieje się że u niego taki wyścig, na rowerze szosowym nie był by możliwy nie tylko ze względu na sytuację polityczną (jest Ukraińcem), ale przede wszystkim przez fatalny stan dróg. Podróż dzięki rozmowie mija błyskawicznie, do tego stopnia że kolega wysiada w Stargardzie Szczecińskim zamiast kilka stacji wcześniej. Na miejscu bez problemu trafiam na nocleg, odbieram pakiet startowy i wieczorem trafiam do Yoshko na piwo w towarzystwie: Włóczykija, Ola i Waxmunda. Po powrocie na nocleg okazuje się że śpię sam w 4 osobowym w pokoju, Pani w recepcji była na tyle miła że nie dołożyła mi żadnego wspólokatora. Jeszcze przed snem spotykam Wojtka z którym zasiedziałem się do pierwszej. Tej nocy zaliczam porządny sen, śpię dobrych 9 godzin, do 10 następnego dnia, a więc zgodnie z planem.


Piątek mija błyskawicznie, od rana zajeżdżają się ludzie, zaliczam wizytę na plaży i na odprawie na której dzięki bogu nie ma omawiania trasy, po której chyba każdy ma większy mętlik w głowie niż przed. Zaliczamy także udział w masie krytycznej, która w tym roku robi za start honorowy.


Po powrocie do pokoju zastaję już towarzystwo: Grzegorza Buraczyńskiego, z którym dwa lata temu miałem okazję jechać część trasy, Piotra Ziętala i Adama Litarowicza. Grzegorz po objedzie u miejscowego chińczyka walczy z zatruciem, które jak się później okażę będzie mu umilało drogę do samych Ustrzyk. Jeszcze szybkie piwo z Leszkiem i idziemy spać. Tej nocy już niestety nie śpię tak dobrze.


Budzę się parę minut przed 5 rano. Nie zmuszam się do dalszego snu bo nie ma to większego sensu, schodzę do łazienki piętro niżej i tam okazuje się że nie jestem jedyny na nogach. Biorę szybki prysznic i lecę zjeść wszystko co mam w zapasach. Czas leci, wskakuję w rowerowe ciuchy i z całym bagażem udaję się na start ostry.


Tu sprawy nie zwalniają tempa i zanim się orientuję mam przypięty nadajnik GPS i sędzia czyta moje nazwisko. Trochę się denerwuję bo nawigacja po włączeniu nie łapie mojej pozycji, nie sprawdzałem ani jej działania przed startem ani śladu wgranej trasy, nigdy wcześniej nie miałem podobnych problemów więc nawet nie pomyślałem że takie mogą się pojawić. No ale cóż, sędzia daje znak to startujemy.


Pierwsze kilometry to szarpana jazda w grupie. Jadę oczywiście z Leszkiem, dwoma zawodnikami z WTR oraz startującym z nami organizatorem. Ci od pierwszych kilometrów próbują nas ustawić tak jak im wygodniej. Mówią nam jak jechać, staram stosować się do tego, ale cały czas coś nie pasuje, jak nie za wolno to za szybko. W końcu mam dość, przestaję kręcić, Leszek widząc to zostaje ze mną i trzymamy się jakieś 80 – 100 metrów za grupką, tak nam wygodniej. W końcu najlepiej jechać swoim tempem, a to z Leszkiem mamy podobne.


Kilometry mijają szybko, pogoda nam pomaga więc zanim się porządnie rozkręcamy lądujemy na pierwszym punkcie w Płotach. Tu spokojnie, korzystamy z toalety, jemy przygotowane pakieciki. Jedni idą w nasze ślady a inni wpadają na punk jak po ogień i lecą dalej. Trochę nas to motywuje do szybszego ogarnięcia się i startu. W międzyczasie trafiamy na Turystę, Leszek jest w szoku widząc jego masywny rower.


Z Płotów startujemy z wiatrem w plecy już tylko w swoim towarzystwie. Zaraz po wyjeździe mijamy Grzegorza B, którego wyraźnie męczy jazda. Nie ma facet łatwego startu, dwa lata temu walczył z sennością będąc świeżo po innym maratonie we Włoszech, teraz zatrucie. Swoją drogą trzeba mieć nie lada wyobraźnie aby stołować się u niesprawdzonego chińczyka dzień przed startem, chociaż ja miałem problemy z żołądkiem także w piątek w piątek po smacznym objedzie w Bryzie, a w szczególności po polecanej przez Panią zupie, była tak dobra że nawet poprosiłem o dokładkę. Mało brakowało a łączył bym się z kolegą Grzegorzem w bólu i to dosłownie.


W drodze do Drawska Pomorskiego od czasu do czasu ktoś nas mija, sporo osób startujących po raz pierwszy, zaczynają pojawiać się także pierwsi soliści. Mniej więcej w połowie drogi doganiamy Jana Lewickiego, któremu ewidentnie przestała odpowiadać jazda w samotności i chętnie dołącza do naszej dwójki. Razem docieramy do drugiego PK.


Tu podobnie jak poprzednio nie spieszymy się, rozsiadamy wygodnie na krzesłach i spożywamy to co dostaliśmy. Korzystam z telefonu i odrywam na chwilę od rozmowy, jak próbuję ponownie do niej dołączyć Panowie doszli już do błyskotliwego wniosku że „do sąsiadki nie potrzeba viagry”. Jak widać atmosfera jest luźna i start do następnego punktu idzie nam ospale. Rozkręcamy się pomału, ale jak już zaczniemy jechać swoje to nie robimy żadnych niepotrzebnych przerw, jedzie się idealnie. Zaraz za skrętem na Skrzatusz Jan trochę nam odjeżdża, ponownie doganiamy Turystę i zaczynamy obserwować pierwsze deszczowe chmury, jednak do Piły docieramy jeszcze „na sucho”.


Na miejscu zauważam że zaczyna boleć mnie podeszwa lewej stopy. Podobne problemy zauważyłem już wcześniej i myślałem że wyeliminowałem problem nowymi wkładkami do butów i lepszymi jakościowo od poprzednich skarpetami. Cóż, w tym momencie nie pozostaje mi już nic innego jak modlitwa o to aby nie było gorzej. Będąc już myślami na pierwszym dużym PK wyruszamy po niedługiej przerwie.


Od startu zaczynamy ścigać się z deszczową chmurą. Jeszcze nie pada jednak na jezdni zaczynają pojawiać się pierwsze kałuże. Przez całą drogę do Bydgoszczy jedziemy po mokrej jezdni, dwa razy łapie nas deszcz, jednak nie wyrządza większych strat. Dwa razy mijamy kibiców Keto którzy skutecznie dodają sił świetnym dopingiem. Pierwsze 300 km poszło całkiem sprawnie.


Na punkcie w Bydgoszczy od razu przechwytuje nas sędzia główny i prowadzi na ciepły posiłek. Podczas jedzenia wpadamy na pomysł aby poświęcić trochę czasu na prysznic. Ten działa rewelacyjnie, od razu mam więcej energii, czekam niecierpliwie na chłopaków i startujemy dalej.


Zaczyna się jeden z najgorszych odcinków na całej trasie. Jest ciemno, trasa z Bydgoszczy do Torunia prowadzi przez lasy i w nocy jest tu ciemno jak w dupie. Jedziemy wpatrzeni w światła swoich lampek w zupełnej ciszy. Robi się strasznie monotonnie, sytuacja zmienia się nieco przed samym Toruniem wraz z pierwszymi latarniami, zaczynają się w końcu jakieś rozmowy. Docieramy do miejsca którego obawiałem się najbardziej, skrzyżowania kilku tras na którym można łatwo pogubić i wylądować tam gdzie nie trzeba. Mimo posiadanej nawigacji, zgłupiałem i nie wiem jak jechać dalej. Na szczęście po chwilowej burzy mózgów wybieramy dobry zjazd i jesteśmy na ostatniej prostej do Torunia.


Sam punkt jest już nieco bardziej ubogi niż ten sprzed dwóch lat, jednak na obsługę nie można narzekać. Tu zaczepiam sędziego w sprawie skorzystania z własnego mieszkania we Mszczonowie. Ten mówi że nie ma z tym żadnego problemu więc mam dodatkowy punkt kontrolny delux.


Droga z Torunia do Włocławka wcale nie wygląda w nocy lepiej od poprzedniego odcinka. Długie, proste i ciemne kilometry mijają bardzo pomału, a sam Włocławek jak już do niego docieramy, zdaje się nie mieć końca. Zaczyna mnie poważnie łapać sen, w ramach przebudzenia postanawiam się trochę porozglądać. Kręcę głową na lewo i prawo, moją uwagę przykuwa w końcu samochód zawieszony na ścianie budynku. Nieświadomie zjeżdżam na prawo i zahaczam o krawężnik. Mój anioł stróż musiał być przy mnie w tej chwili do tej pory nie wiem jak udało mi się wyjść cało z tego i nie wyłożyć na jezdni.


Rozbudzony nieco przez nagły zastrzyk adrenaliny docieram do doskonale przygotowanego punktu we Włocławku. Jest tu wszystko czego człowiek może potrzebować w naszej sytuacji, wraz z fantastyczną obsługą. W tym miejscu sprawdzam czas z poprzedniej edycji i okazuje się że jesteśmy około 3 godzin do przodu. Dzielę się tą informacją z Leszkiem i zmotywowani do dalszej jazdy ruszamy.


Senność łapie mnie tylko jak wyjeżdżamy z miasta. Miałem nadzieję że najgorsze już za mną, jednak teraz muli mnie jeszcze bardziej. Zaczyna świtać, sytuacji nie poprawia nawet wyjątkowo urokliwy odcinek trasy poprowadzony drogą wzdłuż Wisły. Jest bardzo źle, w ramach rozbudzenia postanawiam nieco przyśpieszyć. Odjeżdżam trochę grupie i gdy zwalniam aby mnie dogoniła, ta się pojawia, ale w niepełnym składzie. Sen dokuczał nam już wszystkim i okazało się że Jan nie widział jak go wyprzedziłem więc postanowił na mnie zaczekać myśląc że zostałem w tyle.


Lekkie zamieszanie przepędza nieco monotonię a już zupełnie uwalnia nas od niej i senności deszcz, który tego dnia będzie nam towarzyszył do samej Iłży. Przy skręcie w Soczewce doganiamy dwóch zawodników z WTR i jeden z nich podsuwa mi ciekawy pomysł na walkę ze snem, zaopatrzenie się w fiolkę z solami trzeźwiącymi – warte rozważenia w przyszłości. Panowie tak samo jak my są zachwyceni panującą pogodą i w takiej atmosferze zachwytu docieramy na punkt w Gąbinie.


Tu ktoś śpi, ponownie spotykamy wynurzającego się z po drzemce namiotu Turystę, ktoś walczy z pękniętą szprychą. Myślę o krótkim śnie, ale pomysł ten wybija mi z głowy Leszek. Po raz pierwszy na trasie piję kawę i ze zdziwieniem stwierdzam że pomaga.


Z Gąbina wyjeżdżamy w deszczu. Zaczynam czuć „swoje tereny”, senność opuściła mnie całkowicie i mimo opadów jedzie mi się przyjemnie. Do Sochaczewa droga mija wyjątkowo szybko, za miastem także nie mam większym problemów z motywacją do dalszej jazdy. Zaczynam pomału myśleć o mieszkaniu, prysznicu, ogrzaniu się i jakimś ciepłym posiłku. Perspektywa skorzystania z tego wszystkiego zawłada mną do tego stopnia że na punkcie w Żyrardowie decyduję się odłączyć od grupki i od razu kierować do domu. W trakcje jazdy wykonuję szybki telefon i dowiaduję się że niestety cały misterny plan.... Dom jest pusty, a ja nie mam kluczy. Odwiedzam więc mamę w pracy w sklepie spożywczym, gdzie spędzam ponad godzinę. Korzystam z dobrodziejstw zaplecza, zapasów i ciepłej farelki przy której ogrzewam się i staram wysuszyć wszystko co mogę. Nie ma to większego sensu bo i tak pada, wszystko będę miał zaraz tak samo mokre, jednak perspektywa chwilowego poczucia na stopie suchej skarpetki jest bardzo kusząca.


W dalszą drogę wyruszam sam i aż do Grójca nie spotykam żadnego innego zawodnika. Dopiero jadąc przez miasteczko mijam grupkę w której wypatruję dwóch wcześniej spotkanych gości z WTR. Nie czekam na nich i lecę przyjemną drogą na Przybyszew, gdzie niespodziewanie wychodzi słońce. Robi się tak pogodnie że ściągam nadmiar ciuchów. W słońcu docieram na punkt w Białobrzegach gdzie doganiam Leszka. Spodziewałem spotkać się z nim dopiero w Iłży, jednak ten w okolicach Przybyszewa pomylił drogę i zanim się odnalazł trochę czasu upłynęło, mniej więcej tyle ile mi w sklepie we Mszczonowie. Postanawiamy wyruszyć niemalże od razu, widząc to dołącza do nas Stefan Piórkowski. Niestety, zawraca nas chmura która pojawia się nagle nad miasteczkiem. Ulewie umykamy w ostatniej chwili. Siedząc na punkcie i zajadając się w najlepsze obserwujemy jak inni zawodnicy docierają kompletnie przemoczeni, wśród nich grupka którą minąłem w Grójcu oraz Krzysiek z forum z którym zamieniam kilka słów.


Po około godzinie pogoda zaczyna się poprawiać na tyle że ruszamy. Do Radomia docieramy szybko, mamy wiatr w plecy, czasami jeszcze pada, ale nieznacznie. Na wjeździe do miasta natykamy się na grupkę, która nie bardzo wie jak jechać. Miasta może nie znam idealnie, ale jak wyjechać na Rzeszów wiem, więc przeprowadzam wszystkich. Na wyjeździe z miasta macham jadącemu w przeciwnym kierunku Wojtkowi, a po chwili puszczam grupkę przodem i znów tylko w towarzystwie Leszka docieramy na punk w Iłży.


Na miejscu panuje niezły tłok, wszyscy gadają że po 22 już nie powinno padać. W planach mamy 2 godzinny sen i wyjazd w granicach 23 więc dla nas prognozy są idealne. Mamy w planach sen jednak zaczynamy poważnie wątpić czy uda się znaleźć jakiś kąt do spania.


W pewnej chwili z tłumu wyłapuje mnie Tomek, gość z grupki którą przeprowadzałem przez Radom. Ma 3 osobowy pokój z łazienką i jak chcemy to możemy skorzystać. Kończymy więc szybko objad i lecimy na górę. Jeszcze zanim się kładziemy pijemy po piwie, bezalkoholowym, żeby nieco zmienić smak w ustach i obserwujemy ulewę za oknem, która akurat przechodzi nad Iłżą.


Dwie godziny snu mijają ekspresowo. Po przebudzeniu zauważam problemy z prawym kolanem. Nie boli mnie ale w dziwny sposób ciągnie, czuje jakbym miał je zablokowane. Po wyruszeniu z punktu okazuje się że coś w nim strzyka. Postanawiam nie forsować prawej nogi i bardziej popracować lewą oszczędzając siły na końcówkę.


Z czasem problem z kolanem staje się coraz mniejszy, może po prostu pomogło rozruszanie. Po kilkunastu kilometrach Leszek łapie gumę i gdy świecę mu lampką jak usuwa problem zauważam że i u mnie w tylnym kole jest mało powietrza. Dotaczam się do Orlenu przed Opatowem gdzie ja tym razem bawię się w zmianę dętki. Zanim wyruszamy w dalszą drogę na stacji wypijam kawę i ucinamy sobie pogawędkę z miejscowymi policjantami. Ci wypytują nas jak przygotowywaliśmy się do startu, z zaciekawieniem oglądają sprzęt, pytają o koszty startu i są pod wrażeniem siły niektórych lampek w które jesteśmy zaopatrzeni. Okazuje się że doskonale wiedzą o nas i o maratonie, a myślałem że gadanie na odprawie o tym że Policja jest poinformowana o naszej obecności na trasie to tylko takie gadanie.


Panowie okazali się bardzo w porządku, życzyli nam powodzenia na trasie, my im spokojnej służby. Zaraz po wyruszeniu zaczynamy się zmagać z innym problemem - niską temperaturą. To w połączeniu z mokrymi ciuchami, a w szczególności mokrymi butami, które nie zdążyły wyschnąć na postoju w Iłży, nie jest przyjemne, szczególnie na zjazdach, których w tych okolicach nie brakuje. Był to pierwszy raz kiedy cieszyłem się bardziej z widoku górki niż zjazdu. Chłód i wiatr na odcinku między Iłżą a Nową Dębą dał nam tak popalić że na niewiele zdały się worki foliowe w które pozawijaliśmy stopy. Na domiar złego znów poczułem ból w lewej stopie, na punkt w Nowej Dębie czekałem jak na wybawienie.


Po dotarciu do niego okazało się że ludzie stąd doskonale przewidzieli to czego akurat możemy potrzebować, od serwisu który sprawnie prowadził Wojtek Kiełb – uczestnik poprzedniej edycji BBT, po farelki przy których ogrzaliśmy się i wysuszyliśmy wreszcie wilgotne wciąż buty. Na punkcie jest tak przyjemnie że postanawiamy tu zostać nieco dłużej niż początkowo zakładaliśmy. Wyruszamy dopiero gdy słońce jest na tyle wysoko że robi się wyraźniej cieplej.


Niestety ani z kolanem ani ze stopą nie jest u mnie kolorowo. Nie jestem w stanie nadążyć za grupką, ci czekają na mnie, ale chyba tylko dlatego, że najlepiej wiem jak przejechać przez Rzeszów i jako jedyny mam nawigację. Przed samym Rzeszowem kompletnie tracę grupę z oczu, dodatkowo spowalnia mnie zamocowany na tylnym widelcu numerek startowy, który cały czas wkręca mi się w szprychy. Gdy w końcu rozwiązuję problem zaczynam godzić się z myślą że prawdopodobnie do samej mety będę jechał tylko w swoim towarzystwie. Po kilku kilometrach spotykam jednak czekającą na mnie na przystanku grupkę i razem przejeżdżamy przez Rzeszów do kolejnego PK.


Na punkcie nie spędzamy za dużo czasu, każdy czeka na Starą Wieś i wyżerkę u gospodyń, chociaż szczerze mówiąc i tu niczego nie brakuje. Miła odmianą od wszystkich izotoników które piłem do tej pory jest dostępny na punkcie sok jabłkowy. Zalewam min oba bidony i ruszam. Grupka odjeżdża mi na starcie, nie zamierzam jej gonić. Sam, lekkim tempem zaczynam pokonywać najładniejszą cześć trasy. Demotywuje lekko czołowy wiatr, z kolei pozytywnie nastraja sprawnie pokonana górka przed Domaradzem. Kolano i stopa nie spisują się do końca tak jak być powinno, ale też nie ma tragedii, chyba dam radę. Sprawnie lecę do następnego punktu kilka razy mijając się ze Stefanem oraz innymi, dopingującymi rowerzystami.


Gospodynie ugościły nas w swoim stylu - pysznym żurkiem oraz ciepłą, dopiero co wyjętą z pieca szarlotką z budyniem. Nie obyło się bez propozycji matrymonialnych, które nieco ostudził Stefan opowiadając o swoim koledze, który podobno ożenił się z kobietą z tych okolic, po czym się powiesił.


Ze starej Wsi chyba nikt nie wyjechał głodny, jedyne co mogłoby stanowić problem to droga, tą jednak pokonuję zdecydowanie łatwiej niż poprzednim razem. Serpentyny w Sanoku i Lesku nie sprawiają mi jakiegoś strasznego problemu, trochę dłuży się droga do samych Ustrzyk Dolnych jednak cały czas kogoś mijam, jak nie Stefana to przyłącza się do mnie na chwilę jakiś młody chłopak i wypytuje o udział w maratonie, nie brak także ludzi, którzy po prostu stoją przy drodze aby pokibicować.


Punkt w Ustrzykach Dolnych już nie świeci taką pustką jak poprzednio. Chyba organizatorzy wzięli sobie do serca komentarze zawodników i zorganizowali go tak jak potrzeba. Na miejscu spotykam Wojtka Lesia, który zrezygnował po problemach żołądkowych, Tomasza, który jako pierwszy pokonał trasę BBT na rowerze poziomym, obaj w roli obsługi punktu i ponownie Grzegorza, który już chyba sobie poradził z żołądkiem bo zagaduje do mnie o piwie na mecie. Trochę dziwi mnie obecność Jerzego Tracza, który wyprzedził mnie jeszcze przed Piłą, nie wygląda najlepiej, jak się później dowiedziałem zasłabł na zjeździe gdzieś między Ustrzykami.


Nie będę kłamał, trochę bałem się drogi która została, pamiętam jakie ostatnio miałem tu problemy, teraz na każdym podjeździe czuję stopę, boli mnie i pali jednocześnie. Ale przecież nie wycofam się z powodu takich pierdół.


Jadę pomału, pogodę mam wymarzoną, mimo bólu w stopie (kolano na szczęście odpuściło) wszystkie podjazdy pokonuję całkiem sprawnie. Na jednym z nich wyprzedza mnie Irena Kosińska a zaraz za nią Łańcucki Krzysztof, który motywuje mnie do dalszej jazdy krzycząc: „widzisz młody jakie życie, najpierw wyprzedziła Cię baba, a teraz stary dziad.” Wiedział co powiedzieć, podjazd pod Czarną pokonuję bez większych problemów nie licząc bólu w stopie, jednak szybko o nim zapominam bo wiem że już w zasadzie jestem na mecie. W Lutowiskach robię chwilowy postój, nauczony doświadczeniem zaopatruję się w trochę gotówki w przydrożnym bankomacie. Reszta drogi to czysta przyjemność, nie przeraża nawet znak „Ustrzyki Górne 14”, tym razem nie było to jeszcze 14 km, lecz tylko 14km. Na mecie jestem o 18:51 co daje lepszy czas o godzinę i pięćdziesiąt minut od poprzedniego.


Ku mojemu zaskoczeniu wyjątkowo dobrze zniosłem całą drogę. Mimo problemów ze stopą i kolanem, które zniknęły od razu jak zsiadłem z roweru, nie czuję poważniejszych dolegliwości. Nie miałem i nie mam żadnych drętwych palców, lekko drętwą szyję szybko rozruszałem, tyłek nie nabawił się żadnego otarcia a brak snu i ogólne zmęczenie nie były dla mnie jakoś szczególnie uciążliwe, szybko sobie z tym poradziłem.


PODSUMOWANIE


Przed startem trochę bałem się o to czy organizatorzy dadzą sobie rade z tak dużą ilością zawodników. Mając w pamięci na przykład start w Radlinie, gdzie moim zdaniem z roku na rok jest nieco gorzej, a chętnych niewiele więcej, organizacja przejazdu tylu ludzi, jeszcze po przekątnej całej Polski, a nie w pętlach, może się po prostu średnio udać.


Jestem jednak bardzo pozytywnie zaskoczony i pełen uznania dla organizatorów, że udało im się całość sprawnie pospinać. Na trasie kupiłem sobie jedynie wspomnianą powyżej kawę na Orlenie, bez której mogłem się u sumie objeść. Całość można było spokojnie przejechać na tym co oferowano na punktach.


Mój czas 58:21 może nie jest jakiś oszałamiający, ale mnie zadowala, poprawiłem poprzedni o prawie dwie godziny i mam w planach poprawić ten. O ile?, pewnie nie za dużo, żeby zostawić sobie trochę na później :).

Mój ekstremalnie komfortowy przedział rowerowy
Mój przedział rowerowy © offensivetomato

W porcie
W porcie © offensivetomato

Ale nuda, no sama woda i piach !
Ale nuda, no sama woda i piach ! © offensivetomato

Wizyta nad morzem zaliczona
Wizyta nad morzem zaliczona © offensivetomato

Jak widać morze to mów żywioł
Jak widać morze to mów żywioł © offensivetomato

Nuda nuda nuda
Nudy ciąg dalszy... © offensivetomato

Przepakowywanie się przed startem
Przepakowywanie gratów przed startem © offensivetomato

Leszek na promie
Leszek na promie © offensivetomato

Początek problemów z nawigacją
Początek problemów z nawigacją © offensivetomato

Jesień na trasie
Jesień na trasie © offensivetomato

Po czym poznać że jedzie z nami górnik ?
Po czym poznać że jedzie z nami górnik ? © offensivetomato

Obsługa punktu w Rzeszowie
Obsługa punktu w Rzeszowie © offensivetomato

Widoczek na Lutowiska
Widoczek na Lutowiska © offensivetomato

Zjazd do Lutowisk
Zjazd do Lutowisk © offensivetomato

Pierwsze chwile na mecie
A na metę wszedłem :P © offensivetomato

Przechwalanie się obtarciami
Przechwalanie się obtarciami © offensivetomato


"A następnym razem Leszkowi dociążymy rower ołowiem żeby takich mocnych zmian nie dawał..." © offensivetomato

Już po oficjalnej części, zaraz idziemy się nawadniać
Już po oficjalnej części, zaraz idziemy się nawadniać © offensivetomato

Marek w swoim żywiole
W karczmie odpoczywaliśmy do późna, Marek w swoim żywiole © offensivetomato