Info

avatar Blog ten rowerowy prowadzi offensivetomato z miasta Mszczonów. Mam przejechane 63582.02 kilometrów w tym 78.89 w terenie. Jeżdżę ze średnią prędkością 23.93 km/h i się wcale nie chwalęę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy offensivetomato.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

[300 i więcej]

Dystans całkowity:6214.31 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:229:57
Średnia prędkość:23.82 km/h
Maksymalna prędkość:63.38 km/h
Suma podjazdów:11948 m
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:478.02 km i 20h 54m
Więcej statystyk

Bałtyk Bieszczady Tour 2012 - Dzień Pierwszy.

Sobota, 25 sierpnia 2012 · dodano: 07.09.2012 | Komentarze 0

W nocy spałem w sumie może 4 godziny, no nie ma co ukrywać że żółtodziób się stresuje. Dodatkowo dwa razy skutecznie budził mnie alarm w samochodzie zaparkowanym bezpośrednio pod oknem, do tego stopnia że o 5 nad ranem nie jestem już w stanie zmrużyć oczu. W końcu wstaję, biorę szybki prysznic i wskakuję w rowerowe ciuchy. Spokojnie jem śniadanie, przygotowane dla mnie i Danki przez Różę, pakuję resztę bagaży i wyruszam na prom. Pogoda jest niezła, kropi co prawda, ale najważniejsze że nie jest gorąco. Na promie uśmiechamy się, robimy zdjęcia, podpisujemy listę i ruszamy na start ostry.

Tu dowiaduję się że muszę przepiąć numer startowy z kasku na kurtkę bo inaczej sędzia mnie nie puści na starcie. Jestem niesłychanie zachwycony, przy tej pogodzie będę musiał go ciągle przepinać, ale robię co mi każą. Startuję w przedostatniej grupie razem z min. Yoshko, Robertem oraz Leszkiem Mielczarkiem – znajomym z Radlina.

Ruszamy o 8:45, pierwsze kilometry pod delikatny wiatr idą w niezłym jak na mnie tempie, 30 – 35 km/h. Na rondzie mijamy zawodników walczących już z jakąś awarią, a dalej przed Dargobądzem zgodnie z zakazem jazdy prosto zjeżdżamy na boczną drogę i decydujemy się trochę zwolnić, do 27 – 28 km/h. Niedługo po tym mija nas spora grupa w której wypatruję Dankę. Próbujemy dołączyć się do nich, niestety jest nas za dużo. Ja, Robert i Yoshko zostajemy nieco z tyłu, jedziemy już wolniej, nie przekraczamy 30 km/h, ale wciąż nie tracimy z oczu grupy przed nami. Przed Wysoką Kamienną musimy się zatrzymać. Opuszczony szlaban przetrzymuje nas dobre 5 minut i od tej pory aż do pierwszego PK w Płotach jedziemy już tylko w swoim towarzystwie.

W Płotach jesteśmy o 11:30 i jak to zazwyczaj bywa na pierwszym PK zabawiamy tam niedługo. Zaraz za nami dociera WujekG, zamieniamy kilka słów, podbijamy książeczki, składamy podpisy, napełniamy bidony i ruszamy dalej, tym razem w towarzystwie dwóch innych kolarzy. Tempo dalej raczej spokojne, chociaż zdarza nam się przyśpieszać. Męczy mnie powoli taka szarpana jazda, zaczynam zastanawiać się czy nie odpuścić i nie jechać swoim tempem, nawet sam. Przed Drawskiem Pomorskim dogania nas grupa, która została spowolniona przez wcześniej wspomnianą awarię. Jadą całkiem szybko, momentami 40 km/h i każdy z nas stara się złapać jakieś koło. Utrzymanie się za nimi sprawia mi spore trudności, dodatkowo zaczyna się pagórkowaty teren. Na drugi PK docieram już nieźle zmęczony. Tu po raz pierwszy doganiam Beatę Tulimowską która śmieje się ze mnie że Danka mnie wyprzedziła :). Staram się coś zjeść, napić jak najwięcej i dowiaduję się że za chwilę ruszamy. Wchodząc na rower widzę że Yoshko postanawia zostać na nieco dłużej i mówi że od tej pory będzie jechał już wolniej, tu na trasie widzieliśmy się po raz ostatni.

Ja dalej cisnę ambitnie, jak głupi gnam za grupą i niestety płacę za to po około 20 km. Odcina mi prąd i muszę zwolnić co oznacza że zostaję sam już na 150 kilometrze trasy. Zatrzymuję się na chwilę na najbliższej stacji benzynowej, uzupełniam bidony, biorę coś słodkiego do kieszeni i ruszam, ale już spokojniej, swoim tempem.

Tym sposobem bez problemu już docieram do Kalisza Pomorskiego gdzie odbijam na trasę nr. 10 na Bydgoszcz. Pomału wracają mi siły, w końcu jedzie się dobrze, pogoda dopisuje. Mijam Wałcz i niestety też skręt na Skrzatusz. Zawraca mnie dopiero zawodnik SOLO, który podobnie jak ja pojechał prosto.

Do samej Piły docieram około godziny 18:30. Przy wjeździe do miasta na przystanku spotykam zawodnika nr. 3 – Daniela Śmieję, który dopiero co zebrał się po tym jak został potrącony przez samochód. Trochę poobijany i poobcierany, ale przede wszystkim zły na całą sytuację wsiada na rower i jedzie dalej. Z tego co zdążyłem usłyszeć to jakiś kretyn próbował wymusić pierwszeństwo.

Na PK w Pile spotykam już tylko zawodników jadących SOLO, a więc samotnej jazdy ciąg dalszy. Powoli zaczynam zastanawiać się nad czasem, mam wrażenie że robi się z nim trochę krucho, dlatego postanawiam do Bydgoszczy ruszyć niemalże od razu, tam ewentualnie zrobić sobie dłuższą przerwę.

Przez dłuższy czas za Piłą nie widziałem żadnego zawodnika, dopiero przy okazji jazdy przez miasteczko Wyrzysk zaczynam pomału doganiać innych solistów. Jednego wyprzedzam, ale drugiego, jadącego przede mną wolę zostawić sobie z przodu, tak na wszelki wypadek. Przy tej okazji mam próbkę jazdy w kat. solo. Niby jedziemy w przepisowej odległości, jednak czuję się zdecydowanie raźniej niż wcześniej jadąc sam. Niby nie rozmawiamy, ale już sama obecność drugiego zawodnika odpowiednio mnie nastraja do dalszej jazdy. Jest ciężej, ale obecność drugiego zawodnika nawet 100 m dalej wystarczy żeby nakręcić się wzajemnie. I tak nakręcając się przed Bydgoszczą wyprzedzam drugiego solistę i na punkcie melduję się o lekko przed 22:00.

Tam postanawiam trochę posiedzieć. Biorę prysznic, jem całkiem porządny obiad i kładę się na chwilę, ale nie zasypiam, daje tylko plecom odpocząć. Wśród zawodników widzę bardzo mało entuzjazmu do dalszej jazdy, jeden idzie spać, następna trójka zastanawia się nad tym samym, ktoś śpi w knajpie na siedząco. No nic, dalej trzeba będzie jechać już naprawdę samemu i to odcinek którego obawiałem się najbardziej, między Bydgoszczą a Włocławkiem. Po chwili dostrzegam jednak kogoś zbierającego się do dalszej jazdy. Tak poznaję Sławomira Fritza ;), zaprawionego BBTourowca, uczestnika już chyba z pięciu edycji, tylko z frekwencją na mecie, jak sam przyznał, bywało różnie.

Sławek oczywiście trasę zna bardzo dobrze i nie widzi problemu żebym mu potowarzyszył, oczywiście trzymając się w przepisowej odległości. No więc ruszamy, drogę mamy niemalże pustą, jedzie się bardzo dobrze, idealnie widać światła zawodnika przede mną więc o jakimkolwiek zgubieniu go nie ma mowy. Niestety niedługo po starcie zaczyna psuć się pogoda. Z oddali widać nadchodzącą burzę, po dłuższej chwili pojawia się także deszcz przed którym udaje nam się uciec na stację benzynową. Dosłownie zaraz po tym jak zjechaliśmy rozpadało się na dobre, na jezdni pojawiły się spore ilości wody i już wiedziałem że suchą stopą maratonu na pewno nie ukończę. Po około 15 minutach postoju ruszamy dalej. Deszcz pada cały czas, już nie leje, ale i tak czuję jak z kilometra na kilometr staję się coraz bardziej mokry. Z jednej strony jest to demotywujące z drugiej jednak pomogło na senność, która ogarniała mnie coraz bardziej. W drodze Sławek zatrzymuje się jeszcze kilka razy w zasadzie bez celu, ot tak żeby zejść z roweru, co wybija mnie trochę z jazdy. Nie przeszkadza mi to w sumie, ale też nie widzę większego w tym sensu, po prostu moim zdaniem lepiej dotrzeć do punktu i tam sobie ewentualnie dłużej posiedzieć.

Do Torunia docieramy przed 4 rano. Zaskoczony jestem jak dobrze przygotowany jest ten punkt. Przed startem wszyscy chwalili Włocławek i myślałem żeby tam zabawić dłużej jednak teraz już wiem że i z Torunia będzie ciężko wyjechać ;). Najadam się porządnie, uzupełniam bidony i kładę się chwilę na ławce. Z tego co widzę Sławek nie pali się żeby stąd szybko ruszać, mam wrażenie że wszyscy go tu znają, ktoś tam nawet mówi do niego wujku. Na punkcie oprócz nas odpoczywa jeszcze kilku innych zawodników. W oczy rzucają mi się szczególnie dwaj, z czego widzę że jeden z nr. 55, jedzie w kat. OPEN.

Z Torunia startuję czując już wyraźnie pierwsze oznaki zmęczenia. Mój dotychczasowy towarzysz rusza oczywiście ze mną, ale tak jak wcześniej, ma zamiar zatrzymywać się co jakiś czas no i chciałby czasami jechać nieco wolniej, co mi nie do końca pasuje, ale uprzedza mnie że jak nie chcę to nie muszę na niego czekać. Na początku jeszcze oglądałem się i czekałem, jednak w momencie gdy wyprzedził mnie widziany wcześniej na punkcie zawodnik nr. 55, siadłem mu na koło i ruszyłem za nim. Ten trochę zdziwił się towarzystwem i na początku wydawał się być nieco niemiły jednak później dopiero zauważyłem że ten człowiek jest po prostu zmęczony. Okazało się że on i jego kolega, jadący z przodu SOLO, wrócili w tygodniu przed startem w BBTour z innego maratonu – 1001 Milia Italia i w zasadzie oprócz wyszykowania rowerów na szybko nie zdążyli w ogóle odpocząć.

Mając w końcu z kim pogadać senność trochę nam odpuszcza, a już skutecznie przepędza ją ulewa która łapie nas przed Włocławkiem. Droga do samego miasta nie jest już aż tak tragiczna jak słyszałem jednak nie będę jej miło wspominał. Kompletnie przemoczony docieram do PK i nie mam w ogóle chęci jechać dalej. Trochę stawiają mnie na nogi ludzie z punktu, częstują ciepłą herbatą i czymś ciepłym do jedzenia, jednak zaczynam obawiać się coraz bardziej jazdy przez rodzinny Mszczonów. Czuję że jakbym był tam teraz, to było by po maratonie. Jeszcze dobija mnie facet, który mówi że zostało nam jeszcze 600 km, na pewno nie to chciałem teraz usłyszeć :). Siadam na leżance z czymś ciepłym do picia, przykrywam się kocem i zamykam oczy. Nie śpię, słyszę wszystko dookoła, jak pada, jak grzmi, ale piętnaście minut tak spędzonych mija strasznie szybko. W końcu zrywam się i widząc ze 55 ma zamiar ruszać, jadę za nim. Za Włocławkiem mija mi pierwsza doba maratonu, a ja myślę już tylko o własnym mieszkaniu.



  • DST 462.00km
  • Czas 18:01
  • VAVG 25.64km/h
  • VMAX 60.00km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

III ŚLĄSKI MARATON ROWEROWY

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 18.06.2012 | Komentarze 3

Do maratonu w zasadzie nie przygotowywałem się jakoś specjalnie, w ciągu dwóch tygodni przed startem nie widziałem nawet swojego roweru na oczy, miałem tygodniowy urlop, krótki wyjazd na którym w sumie może zrobiłem 40 km na wypożyczonym sprzęcie. Jedyną formą przygotowania był dłuższy weekendowy wypad do Mielca podczas którego łącznie zrobiłem około 530 km w sumie w niezłym czasie, jednak było to miesiąc przed startem i zastanawiałem się czy nie odpuściłem sobie za wcześnie. Wielką niewiadomą była dla mnie również jazda na długiej trasie ze świeżo zakupioną lemondką.

Na miejsce miałem jechać sam, ale załapałem się na nocleg organizowany przez ludzi z forum podrozerowerowe.info. W pociągu do Rybnika poznaję Waxmunda a na miejscu sukcesywnie resztę ekipy - Endriunh, Yoshko, Marek.Dembowski, BigMuthaBiker, Vagabond, WuJeKG (jak o kimś zapomniałem to przepraszam za dużo do zapamiętania na raz). Po twarzach widzę że morale są niezłe, jedni robią jeszcze ostatnie poprawki w sprzęcie (ale trafili się i tacy co bagażnik odkręcali w ostatniej chwili, niemalże na linii startu :)), inni jedzą główne danie wieczoru - makaron, niektórzy piją piwo na lepszy sen. Wypytuje ile mogę o to jak jechać, jakie przerwy robić itd. (to mój pierwszy maraton), kilka razy przyglądamy się trasie, którą jak nas poinformowano na odprawie, delikatnie zmodyfikowano dla naszego bezpieczeństwa. Nie wszystkim spodobało się takie kombinowanie na ostatnią chwilę, ja jednak bardziej martwię się prognozą na sobotę - upał i dość upierdliwy wiatr z południa.

Sobotni poranek zaczynam z niezłym fartem. Zaraz przed startem dostrzegam zawodnika w stroju Żyrardowskiego Towarzystwa Cyklistów - Krzysztofa Kryczkę. Okazuje się że przyjechał sam, ma spore auto, wraca w niedzielę i nie ma problemu ze zmieszczeniem jeszcze jednego roweru. Krzysztof startuje na 150 km więc na niedzielny powrót będzie wypoczęty, ja za to mam zamiar zajechać się na śmierć.

Podczas startu na odcinku do Wodzisławia Śląskiego każdą grupę eskortuje motor a w samym Radlinie na czas przejazdu wstrzymywany jest ruch, ale chyba tylko na niektórych ulicach. Jako pierwsza rusza oczywiście grupa z zawodnikami najmocniejszymi, później po kolei puszczani są Ci jadący krótsze dystanse. Już na starcie mocno staram się żeby grupa mi nie uciekła. Pagórki nie są moją mocną stroną, tych na odcinku od Radlina do Pawłowic było całkiem sporo a kiepskiej jakości droga tylko pogarszała sprawę. Na moje szczęście w grupie znalazł się jeden zawodnik, który na podjazdach ma podobne problemy więc staram się trzymać blisko niego. Pomału grupa rozdziela się, mijamy pierwszych, którzy złapali kapcia oraz tych co startowali przed nami a już zostali z tyłu. Po 25 km docieramy do Pawłowic i skręcamy na południe. Teraz już mamy centralnie pod wiatr, ale na tym odcinku, prawie do samej Wisły trasa w zasadzie jest płaska. Na takiej drodze czuję się bardzo dobrze więc staram się po chwili prowadzić, jednak pan z którym jadę wyprzedza mnie. Nie walczę z tym, proszę bardzo, mogę być z tyłu. Przez dłuższy czas jadę na lemondce i na kole przez co wiatr aż tak mi nie przeszkadza, sprawnie docieramy do Wisły gdzie ma zacząć się podjazd. Jeszcze przed startem WuJeKG, który jechał już trasę, zapewniał że ta część nie jest aż tak straszna jak jej profil zamieszczony na bikemap.net. Podjazd w rzeczywistości okazuje się być faktycznie mało stromy lecz długi. Nie sprawia mi jednak większych problemów. Gubię pana za którym jechałem do tej pory, chociaż na początku mnie jeszcze gonił, i po 3 godzinach od startu melduję się na punkcie w Wiśle po drodze mijając jeszcze kilku zawodników. Mimo panującego upału czuje się bardzo dobrze dlatego szybko podpisuję listę, uzupełniam bidon, wypijam kilka kubków zimnej wody, izotonika, biorę jakiś prowiant na drogę i szybko ruszam wiedząc że będę miał teraz z górki i z wiatrem. Przez pierwsze 10 lub nawet 15 km prawie w ogóle nie kręcę. Jadę oparty na lemondce z prędkością grubo powyżej 30 km/h hamując jedynie na zakrętach. Szybko znajduję się na płaskiej części trasy gdzie wiatr wiejący w plecy pozwala mi nie schodzić z blatu i utrzymywać na prawdę przyzwoitą prędkość. Jest mniej więcej południe i słońce już daje nieźle w kość. Na każdym postoju na czerwonym czuję się tak jakbym otworzył piekarnik a ruch jest dość spory więc świateł ignorować nie chcę. Sprawnie docieram do Pawłowic gdzie po skręcie wiatr niestety przestaje pomagać i znów zaczynają się górki. To ta część trasy, między Pawłowicami a Radlinem tak na prawdę dawała mi bardziej w kość niż jakaś tam droga w Wiśle. Jadę cały czas sam, mijam innych zawodników, którzy wystartowali już na drugą pętlę, walczę z każdą górką, pomału kończą mi się zapasy, na oparach dosłownie docieram do punktu w Radlinie.

Widząc że jestem 2 godziny przed wyznaczonym limitem postanawiam odpocząć chwilę, zjeść coś i przede wszystkim znaleźć kogoś do dalszej jazdy. Entuzjazmu nie widzę, ale nie mam zamiaru czekać w nieskończoność, szkoda mi czasu więc szykuję się. Widząc to, dwóch zawodników na szosach się ruszyło. Startujemy i oczywiście na górkach zostaję z tyłu. Na Wiślance odrabiam straty i wsiadam jednemu z nich na koło. Drugiego nie widzę, ale po chwili wychyla się z przodu zza zakrętu. Tym razem robimy zmiany, ale gonić go ani myślę. Łapiemy fajne tempo i mimo wiatru jedzie się całkiem sprawnie. Na 10 minut zatrzymujemy się w przydrożnej Żabce na coś zimnego do picia. Dalej do Wisły także jedzie się sprawnie jednak tym razem podjazd wydaje się nieco dłuższy. Po dotarciu na punk wykładam się pod drzewem i odpoczywam ze 20 minut. Większość z obecnych mówi że na 300 kończą swoją przygodę, ten narzeka na nogę, tamten na dupę, jeszcze inny że jeść nie może. Ja z tym nie mam absolutnie żadnego problemu. Nic mnie nie boli, jem normalnie, nawet pije izotonik dostępny na punktach i biorę zapas na drogę. O równej 19 startuję, tym razem sam. Robi się na prawdę przyjemny wieczór, temperatura spada, wiatr wieje jak wiał, czuję że powrót będzie łatwy i tak też jest. Ruch mały bo mecz więc jadę na wszystkich czerwonych. Po drodze spotykam zawodnika na MTB, wsiada mi na koło i jedziemy bez zatrzymywania się do samych Pawłowic. Później już trochę spokojniej, rozmawiając, ale bez większych problemów docieramy do Radlina. Zaczynam też już odczuwać swoje siedzenie. Tu dowiaduję się o problemach innych min. złamanym widelcu, o tym że sporo osób zrezygnowało albo nie zmieściło się w limicie. Spotykam siedzącego i nieciekawie wyglądającego Endriunha który ma problemy żołądkowe. Zjadam dwie porcje żurku i szykuję zapasy. Dowiaduję się też że Polska i Rosja odpadła.

Na ostatni przejazd zbieramy już 7 osób i na prośbę organizatora opóźniamy trochę start. Robią nam zdjęcia, nagrywają jak jedziemy. Przez chwilę przeszła mi przez głowę myśl czy nie odpuścić jednak Rage Against The Machine i ACDC skutecznie pomogło cisnąć dalej. Na Wiślance jesteśmy zaskoczeni silnym czołowym wiatrem, dużo silniejszym niż do tej pory !. Jedzie się coraz gorzej. Zatrzymujemy się na stacji na 5 minut. Przed Wisła wiatr tak przybiera na sile że rzuca nami po jezdni jak gazetami. Jazda jest niemal niemożliwa. Robimy drugi postój jak orientujemy się że zgubiliśmy 3 zawodników. Na podjeździe w Wiśle odcina mi prąc, nie mam nic do picia, ratuje mnie chłopak na MTB, którego wiozłem na kole na poprzedniej pętli, zjadam banana i jadę dalej. Na punkcie w Wiśle czeka na nas gorąca herbata i informacja że za nami jeszcze jadą ludzie na 450km. Na punkcie dziwię się trochę obecnością dwóch młodych zawodników w strojach BBTour. Jest około 3 w nocy, robi się trochę chłodno a nie mam nic na siebie. Odpoczywamy jakieś 25 minut, wypijam jeszcze 2 gorące herbaty, trochę się rozgrzewam i jedziemy dalej. Na zjeździe w Wiśle staje się nieco senny. Rozbudza mnie wiatr który znów nas łapie, na szczęście ten nie zmienia kierunku i dostajemy potężnego kopa. Momentami jedziemy nawet 60 km/h. Odcinek do Pawłowic pokonujemy w ekspresowym tempie po drodze mijając zawodników jadących na 550 km. Do Radlina dosłownie dotaczamy się. Jestem zmęczony ale nie wypruty, chyba działa jeszcze adrenalina bo nie przypuszczałem że po wszystkim będę miał się jeszcze na coś siłę. Spotykamy chłopaka, który jako pierwszy skończył 550. Nie wygląda za dobrze ale widać że szczęśliwy. Chwilę rozmawiamy, dziękujemy za wspólną jazdę, ja biorę plecak i jadę na kwaterę doprowadzić się do porządku. Tam spotykam ludzi a za niedługą chwilę i właścicielkę dopominającą się dopłaty za drugi nocleg. Dałem jej drugie 25 zł, nie chciało mi się z nią długo gadać. Znajduje się też zimne piwo które trochę mi zakręca w głowie. Na zakończeniu spotykam Krzysztofa, ładuje rower do auta, idziemy na oficjalne zakończenie gdzie spotykam się jeszcze raz z tymi co zostali, gadamy, odbieramy pamiątki i wracamy. W domu w Mszczonowie byłem o 16 !!.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony organizacją i atmosferą panującą na maratonie. Co prawda nie mam porównania ale na punktach nic nie brakowało. Dziewczyny chodziły jak szwajcary, kawa, herbata, nie ma problemu. Ludzie mili, bardzo starali się żeby wszystko było jak należy i było !!, za co bardzo serdecznie dziękuję i do zobaczenia za rok.
+ Atmosfera
+ Nowe znajomości
+ Całkiem niezłe jedzenie i izotonik wcale nie szkodził !
+ Kwalifikacja BBTour
- Trasa po pewnym czasie monotonna, zmiany w ostatniej chwili i oznaczenie które niby było ale dla mnie przynajmniej mało widoczne.
- Pogoda



  • DST 302.65km
  • Czas 12:49
  • VAVG 23.61km/h
  • Sprzęt Kross Evado 1.3
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mielec - Mszczonów

Niedziela, 4 września 2011 · dodano: 05.09.2011 | Komentarze 4